Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi klosiu z miasteczka Poznań. Mam przejechane 79530.36 kilometrów w tym 20572.72 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 23.07 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 169055 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy klosiu.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Maratony

Dystans całkowity:7768.28 km (w terenie 5802.50 km; 74.69%)
Czas w ruchu:441:40
Średnia prędkość:17.65 km/h
Maksymalna prędkość:73.50 km/h
Suma podjazdów:93527 m
Maks. tętno maksymalne:184 (98 %)
Maks. tętno średnie:164 (87 %)
Suma kalorii:160960 kcal
Liczba aktywności:89
Średnio na aktywność:88.28 km i 4h 57m
Więcej statystyk
  • DST 81.96km
  • Teren 65.00km
  • Czas 03:25
  • VAVG 23.99km/h
  • VMAX 61.30km/h
  • Temperatura 32.0°C
  • HRmax 180 ( 96%)
  • HRavg 161 ( 86%)
  • Kalorie 2523kcal
  • Podjazdy 745m
  • Sprzęt Giant XTC '09
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bikecrossmaraton Mosina

Niedziela, 5 czerwca 2011 · dodano: 06.06.2011 | Komentarze 17

Jak wsiadałem przed dziewiątą do auta było 25 stopni. W takich warunkach ścigania w tym roku jeszcze nie było. Temperatura ciągle rosła, w czasie maratonu przekraczając 30 stopni w cieniu. Formalności szybkie, kolejki do dłuższego dystansu prawie nie było. Nikt się nie chciał zmęczyć? :)
Startowało sporo znajomych, Marc, Maks, Josip, Bloom, MaciejBrace i niespodziewanie przybyły Mlodzik.
Zapowiadała się ciężka walka.
Tuż przed startem Bloom łapie kolec w oponę, zmieniamy i 5 minut przed startem ustawiamy się w samym ogonie, wśród kolarzy wyposażonych w błotniki i bagażniki ;). Nie ma to znaczenia, bo na początku jest runda honorowa przez Mosinę i przemówienie pani burmistrz. Przesuwamy się w czasie postoju mocno do przodu, później podczas przejazdu przez Mosinę z Mlodzikiem chodniczkami jeszcze zyskujemy sporo miejsc. Początek trasy piaszczysty, więc lepiej być jak najbardziej z przodu, bo mniej wprawni kolarze z pewnością będą glebić. Udało się przejechać dość daleko do przodu, jeszcze kilkanaście miejsc zyskałem po starcie ostrym na podjeździe pod Osową, tak że przejazd przez piachy jest płynny i szybki. Wyprzedzam kilka grupek mimo wszystko zakopujących się w piaskownicy, moje Race Kingi 2.2 idą w piachu jak po szynach. Wystarczy nie tracić prędkości. Po skręcie na twardsze grunty zaczynają się tworzyć grupki. Jadą trochę za wolno, na mikropodjazdach w okolicach jeziora Jarosławieckiego (trasą maratonu idą nad jezioro fajne półnagie dupeczki, bardzo to podnosi walory widokowe trasy ;)) urywam się i przeskakuję do coraz to kolejnych grupek. Jedzie się dobrze, po dojściu do grupki chwilę odpoczywam i przeskakuję do kolejnej. Na bufetach się nie zatrzymuję, mam trzy litry picia w camelu i bidonach. Dopiero na greiserówce doganiam grupkę której się trzymam, jedzie w niej mlodzik, który jak zwykle na starcie odpalił daleko do przodu. Nie współpracuję, wiozę się, tym bardziej że większość to krótki dystans, a ja mam jeszcze drugą pętlę do przejechania. Kilka parometrowych górek przez ośrodkiem Wielspin i pseudotechniczna pętla po ośrodku, Młodzik mi odchodzi, ale potem siedząc na kole dość szybkiego kolesia z Bike Messengers doganiam go na zjeździe (hehe :D) i po wjeździe na asfalt jestem już w tej samej grupce. Młodzik prowadzi stawkę, większość czasu się wiozę na kole, potem przeskakuję na trzecią pozycję i gdy zaczyna zwalniać, uruchamiam łydę i uciekam :). Na skręcie w terenowy odcinek jestem pierwszy, na twardym mnie dochodzą, ale jak zaczyna się piach Race Kingi znów rulezują i się odrywam. Po skręcie na drugą pętlę mam jakąś tam przewagę. Jakiś czas rzeźbię sam, wyprzedzając kilka osób. Dochodzi mnie koleś z Torqa na Cannonie, chwilę się wiozę, na greserówce mi ucieka na kilkaset metrów, a w terenie znika z oczu. Szkoda.
10km od mety w ośrodku Wielspin widzę znów z tyłu Mlodzika (a niech to ;)), na ostatnim podjeździe złe przełożenie i zamulam, oczywiście Paweł to wykorzystuje i odskakuje, ale nie odpuszczam i dochodzę go koło BCMu. Wyprzedzamy Rybę (wtf??? chyba jakiś kryzys z odwodnienia, oprócz niego ze dwóch takich wyprzedziłem na drugiej pętli) i jeszcze paru ludzi jadąc razem. Na ostatni asfalt wchodzimy we trzech, ja, Paweł i ktoś w stroju chyba Corrateca. Powtórka z rozrywki, Mlodzik z przodu, ja się wiozę aż do końca łagodnego podjazdu, potem atakuję odskakując mocno w lewo. Tętno 175, prędkość 38km/h, po kilkuset metrach oglądam się, Corratec ze 100m z tyłu, a Paweł siedzi na kole ;). Tym razem się nie udało ;). Na ostatnią terenową prostą wjeżdżamy razem, wyprzedzamy ogon mini z kończącym quadem, na piachu trochę zyskuję, ale jak się robi twardziej Mlodzik mnie dochodzi i wyprzedza. Na bruczku atakuje, trzymam się za nim, ale czuję że zbliża się kurcz po wewnętrznej części uda :/. Muszę na chwilę odpuścić i stanąć na pedały, w efekcie z finiszu nici i przegrywam 10 sekund ;). Na mecie kibice: Zbyszek, Jarek z Agą i jacgol :)))
Po jakichś 10 minutach łeb w łeb dojeżdżają Bloom i Josip (ładny finisz! :)) i jedziemy się opłukać z kurzu nad jezioro.

Na wyniki trzeba dłuuuugo czekać, na szczęście redaktor Kurek nie próżnuje i gada bez przerwy przez te trzy i pół godziny :D
Z wyników jestem całkiem zadowolony, czas 2:40:58 na 72km, średnia 26,8 km/h, 12 minut straty do pierwszego w kategorii Lonki, 6/36 w kategorii i 22/112 open na mega.
Widać że wszyscy mocarze pojechali mega, na mini wyniki poniżej 1:20 można policzyć na palcach jednej ręki ;).
Ciężko się w takim upale jedzie, picia wystarczyło na styk, na mecie i tak wypijam chyba ze dwa dodatkowe litry wody. Na szczęście nie brakuje.

Trasa całkiem fajna, słabo znam tamte rejony i była okazja przejechać się nowymi ścieżkami. Organizacyjnie nadal słabo. Widziałem co najmniej dwa oczywiste (dla mnie, który nie zna terenu) miejsca do skrócenia nie pilnowane przez nikogo, zresztą jednego wsioka skracającego też widziałem, szkoda że nie zapamiętałem numeru. Trzy i pół godziny czekania na wyniki też nie robi dobrego wrażenia, tym bardziej że był elektroniczny pomiar czasu, a inne maratony (np Michałki, żeby już nie wspominać o tych większych) dają wyniki praktycznie natychmiast.

Ogólnie trasa fajna, moja jazda dobra, trenigowo super, a organizacja to taki Gogolowy standard, mam nadzieję że będzie coraz lepiej a nie gorzej.

Wyścig, KOW 9, obciążenie 1845.


Kategoria Maratony


  • DST 165.24km
  • Czas 04:35
  • VAVG 36.05km/h
  • VMAX 57.50km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • HRmax 177 ( 94%)
  • HRavg 152 ( 81%)
  • Kalorie 3774kcal
  • Sprzęt Radon BOA LTD 7.0
  • Aktywność Jazda na rowerze

VI Leszczyński Maraton Rowerowy - mega

Niedziela, 29 maja 2011 · dodano: 29.05.2011 | Komentarze 21

Bardzo kiepsko przespałem noc, co chwila się budziłem. Czyżby nerwy? ;)
W każdym razie o 4 już byłem na nogach, żeby porządnie zjeść i spokojnie się przygotować do maratonu. Praktycznie pustymi drogami w nieco ponad godzinę byłem na miejscu. Jak zwykle w Lesznie, formalności błyskawiczne. Chwila czekania, zebranie dziesięcioosobowej grupki i start. Narzuciłem spokojne tempo 35 km/h i krótkie zmiany, ale już po kilku kilometrach ogarnął nas potwornie szybki pociąg, w czubie pracowali zdaje się Harfy Harrysony, a wieźli się Szerszenie i wielu innych :).
Oczywiście wskoczyłem, do odległego o 20km Śmigla dojechaliśmy w pół godziny, potem zaczęły się ostre zakręty i zacząłem odpadać, początkowo nie wiedziałem, dlaczego po każdym skręcie muszę w pocie czoła łapać koło, wyjaśniło się dopiero później. Jeden z czuba złapał laka na dziurze, odpadł, drugi chwycił pobocze, zaraz potem pocałował asfalt, też odpadł ;), cudem ominięty przez pozostałych. No wesoło było. Gdzieś .w okolicach 40-50km straciłem lokomotywę (szkoda! ;)), jeszcze przez jakiś czas ich widziałem oddalających się powoli, a potem zacząłem jechać w pociągu złożonym z odpadniętych LKK Leszno i Szerszeni z różnymi dodatkami ;).
W tym peletonie muszę powiedzieć że rządziłem :))).
Na serii ~10% podjazdów w okolicach Osiecznej bez problemu się przesuwałem do przodu i z reguły kończyłem je jako pierwszy. Damn, i'm good :D.
Ale po nawrocie na wiatr tempo spadło do 33-34km/h, trochę wolno, i jak byłem na zmianie to podciągałem, ale nie uciekałem, bo to bez sensu. Stwierdziłem, że jak pojedziemy takim tempem to jednak pojadę giga, bo już się wahałem jadąc za Harfami.
Ale około 80km doszedł nas super pociąg Interkolu. Prędkość radykalnie wzrosła. 100km - 2:41, 115 - 3:05 itd :). Ponownie prędkość skoczyła do 37-45km/h, i to pod wiatr. Ponownie zacząłem zostawać po skrętach i musiałem dociągać. Wkurzyłem się i postanowiłem przemieścić się bliżej czuba. To był strzał w dziesiątkę. Jechano tu równiej i stabilniej, trzymając tor jazdy, nic nie trzeba było prawie dokręcać po zakrętach. Chyba tylko niewyspaniu mogę przypisać to ciężkie kojarzenie :).
I tak sobie jechaliśmy, już nie musiałem tracić sił w bardzo wyczerpujących pogoniach po każdym zakręcie, a za nami z dużego peletonu odpadali ci, co dalej się wieźli z tyłu :).
Raz i drugi wyszedłem na zmianę - cena bycia z przodu, ale mniej się sił traciło na 500-1000 metrowe zmiany co 15 minut, niż na takie same pogonie po każdym zakręcie. Okazało się że nie odstaję za bardzo od Interkolu, przynajmniej dawałem takie same zmiany, i pod względem długości, i tempa.
Raz nawet z jednym Interkolowcem się urwaliśmy na 50m, ale nie było co uciekać 40km od mety.
30km od mety na serii podjazdów poszła ucieczka, akurat mnie przytkało po podjeździe i się nie zabrałem, szkoda, można było spróbować ;). Jakieś 5 osób w świetnym tempie szybko zniknęło z oczu. Z całego peletonu zostało może z 10-15 osób, aktywniejsi już powoli zaczęli się grupować z przodu, ale po podjazdach wnioskowałem że w końcówce może być dobrze :).
O giga już nie myślałem, za duże zmęczenie, tym bardziej że nikt nie skręcił na rozjeździe i myśl o samotnym rzeźbieniu przez dodatkowe 70km niezbyt mi się widziała.
3-4 km od mety nadarzyła się okazja. Przed peleton władował się samochód i od razu zahamował przed miniowcami, blokując ruch. Tylko jeden z Leszna wyrwał do przodu i zyskał ze 100m przewagi zanim minęliśmy zawalidrogę. Niewiele myśląc ruszyłem za nim. Łatwość z jaką się urwałem aż mnie zaskoczyła :). Co prawda tętno poszło powyżej 170bpm, ale szybko przeskoczyłem do Leszna, w przelocie sprawdziłem mu numer (225, czyli nie ma co szarpać o kolejność na finiszu, startował 10 minut po mnie) i krzyknąłem że jedziemy po zmianach. No i ostatnie 3km przelecieliśmy współpracując 100m przed peletonem. Ciężko było, pod wiatr, tętno nie spadało poniżej 170, ale się udało i dojechaliśmy z 10 sekundową przewagą :D. Finisz poprawił mi humor, ale na mecie dłuższą chwilę łapałem oddech :).
Na mecie piąteczka z Lesznem, spotkałem jeszcze Blooma i Andrzeja, i zdewirtualizowałem Platona i Jarzynę z Bikestats :).
Całkiem fajny wyścig, trochę się nauczyłem o jeździe w grupie, a i jako trening było mocno, mocniej niż na Gryflandzie, choć siłą rzeczy mniej się jechało na zmianie, bo były normalne peletony.

Miejsce 47/223 open, 12/45 M3, czas 4:25:45, średnia 37.1 km/h. Znów rekord średniej, chyba mi to zaczyna wchodzić w krew :).

Wyścig, KOW 10, obciążenie 2750.



Dobry filmik, nawet parę razy się przewijam ;))).


Kategoria 100-200, Maratony


  • DST 187.76km
  • Czas 05:31
  • VAVG 34.04km/h
  • VMAX 50.50km/h
  • Temperatura 17.0°C
  • HRmax 174 ( 93%)
  • HRavg 145 ( 77%)
  • Kalorie 4247kcal
  • Sprzęt Radon BOA LTD 7.0
  • Aktywność Jazda na rowerze

Gryficki Maraton Rowerowy mega - 5 godzin orki

Sobota, 14 maja 2011 · dodano: 15.05.2011 | Komentarze 15

Start treningowy, niewiele odpoczynku przed, tylko jeden dzień wolny i jeden półwolny ;).
Małe zamieszanie z rejestracją, płaciłem dopiero przy zapisie, okazało się że takich co nie zapłacili przelewem poskreślano z list, w efekcie musiałem się zapisywać jeszcze raz w biurze, i dostałem ostatni numer 260 i miejsce "na doczepkę" w jednej z ostatnich grup mega. Tyle dobrego że byli sami z M3, więc teoretycznie powinna to być dobra grupa. Teoretycznie.
Rano zajechałem do Gryfic, po rozpakowaniu roweru miałem jeszcze jakieś 30 minut, w sam raz na leciutką rozgrzewkę. Świetny rynek, fontanna otoczona koncentrycznymi półmetrowej szerokości czarno-białymi kręgami, wygląda to jak welodrom i faktycznie, po "torach" kręcili się w kółko kolarze. Fajny widok :). Też się pokręciłem chwilę, aż mi się zakręciło w głowie ;). Zabrałem oprócz bidonów camelbaka, więc dość egzotycznie wyglądałem wśród pro szoszonów ;). Rzuciłem okiem na grupkę - czterech "pro", trzech "górali" zdradzanych pedałami SPD oraz jeden camelbakiem, a drugi błotniczkiem w szosówce ;).
Po starcie kilkaset metrów paskudnego bruczku i już szosa. Trasa była skonstruowana tak, że pierwsze 30km było pod wiatr, na końcu mała 30km pętelka i powrót 30km tą samą drogą z wiatrem.
Na początku małe czary-mary, nikt nie dawał długich zmian, ale i nikt się nie uchylał, po jakichś 20km dałem zmianę akurat na podjeździe, wydawała mi się dość słaba, ale jak wyjechaliśmy na płaskie to zostało nas czterech z siedmiu ;).
O dziwo trzech górali i tylko jeden profi, zresztą mocno zasapany. Później dawał już tylko bardzo krótkie zmiany, czym oczywiście wkurzał. Przez PK przejechaliśmy jeszcze razem, nie zatrzymując się na bufecie, nastąpił kilkukilometrowy zjazd i podjazd killer, gdzie nasze tomahawki wycięły sporo bladych twarzy na trekkingach i kolarkach. Z naszej strony ofiara jedna - ostatni profi ;).
Jak go mijaliśmy na nawrotce mieliśmy jakieś 10km przewagi.
I tak zostało nas trzech. Piotr nr 137, Piotr nr 123 i ja - 260. Dając równe mocne zmiany drugą połowę pierwszej pętli przejechaliśmy bardzo szybko, prędkość z wiatrem w plecy nie schodziła poniżej 40km/h, a najczęściej była w tzw wyższych czterdziestkach. W połowie trasy skończył mi się camel, mały postój na banany na nawrotce i heja. O dziwo jechaliśmy szybciej niż na początku, nie było już czarowania się, ten kto wychodził na zmianę ciągnął, następni się wieźli. Zmiana kolejności i dalej to samo. Na szczęście poziomem byliśmy zbliżeni.
Po jakichś 130km zacząłem mieć kryzys, mało wtedy myślałem, widać koło z przodu - dobrze, nie widać - źle i trzeba mocno deptać. Jak już nie można, machnąć ręką żeby zmienili i odpoczywać. Znowu koło z przodu - dobrze ;). Ale generalnie słabli wszyscy. Nie było już prawie sygnałow ostrzegających przed dziurami - ze dwa razy wjechałem z impetem w taką i całe szczęście że nabiłem opony do regulaminowych 8 barów, bo inaczej nie byłoby wesoło. Na ostatnim pitstopie postój na lanie i banana, tudzież drożdżówę. Dużą ulgę to przyniosło coraz mocniej bolącym plecom.
Końcówa to już mała agonia, tętno w tleniku, nogi bolą od 5 godzin deptania, plecy wołają o przerwę... A tu nagle jeden z Piotrów (123) łapie gumę 10 kilometrów od mety. Nieoczekiwanie dodało mi to sił i jedziemy końcówkę we dwójkę po zmianach prawie nie schodząc z 40 km/h. Żaden się nie daje urwać, ale na poważne ataki sił nie ma.
Końcówka maratonu to skandal i meta powinna być przed Gryficami, bo jazda po wąskich brukach z ruchem samochodowym jest po prostu bardzo niebezpieczna. Nie mam na tyle determinacji co kolega i trochę hamuję przed samochodami, później tarasuje mi drogę auto wyjeżdżające z parkingu - w efekcie strata 20 sekund. Ciężko to nazwać finiszem i końcowe 500m to największa porażka organizacyjna tego maratonu. Ale i tak wynik da się lubić ;).
Czas 05:22:02.93.
6 m-ce open i 2 M3, strata 0:10:10.85 minut do lidera i 0:0:23.77 do pierwszego w M3.
Średnia 34,84 km/h, z licznika czyli bez postojów równe 35 km/h.
No i zadowolony jestem, bo maraton nie był jechany na świeżo, nie był jechany nawet w peletonie, bo od 40km trzyosobowa grupkę, gdzie co chwila trzeba dawać mocne zmiany, ciężko nazwać peletonem ;).
Niesamowicie mnie dziwiło, że nikt nawet nie próbował się dospawać, gdy go mijaliśmy. Myślałem że na drugiej pętli zbierzemy jakiś peleton do współpracy, ale jak się okazało, nawet jak ktoś siadał na koło, to odpadał na pierwszym ledwo widocznym podjeździe. Bez walki.
A nas nie wyprzedził dosłownie NIKT.
Udany maraton, choć na dekorację już nie zostałem, bo na maratonach szosowych i tak dostają cokolwiek tylko pierwsi w kategoriach ;).
Jako trening bardzo dobrze, mocne obciążenie przez długi czas. Warto było.

Wyścig, KOW 10, obciążenie 3310.

A, jestem pełen podziwu dla gości którzy startowali na giga i ultra - dla mnie jeszcze jedna pętla 93km skończyłaby się zgonem w połowie, nie mówiąc już o czterech takich pętlach ;).



Przed startem. Jeszcze wszyscy uśmiechnięci ;)



Bardziej egzotyczny ze sprzętów. Pierwsza myśl jaka się nasuwa - WTF??? 8|



Malownicza obcierka. A mówią że MTB jest kontuzyjne. Laczki oczywiście SPD ;).


Kategoria 100-200, Maratony


  • DST 85.38km
  • Teren 80.00km
  • Czas 05:55
  • VAVG 14.43km/h
  • VMAX 58.80km/h
  • Temperatura 17.0°C
  • HRmax 176 ( 94%)
  • HRavg 148 ( 79%)
  • Kalorie 4499kcal
  • Podjazdy 2777m
  • Sprzęt Giant XTC '09
  • Aktywność Jazda na rowerze

Powerade MTB Marathon Złoty Stok

Sobota, 30 kwietnia 2011 · dodano: 03.05.2011 | Komentarze 17

Na start zajechaliśmy z Paczkowa liczną ekipą, krótka rozgrzeweczka i do sektora. Rodman skromnie wsunął się do sektora na testowym Specyku, Drogbas złapał gumę na rozgrzewce - dla niektórych aż tak spokojnie nie było ;).
Pierwszy podjazd spokojnie, tętno luz - 170, mało dyszenia, trochę się tasuję z Młodzikiem, w końcu mi lekko odjeżdża. Jadę swoje. Zjazd z Jawornika postanowiłem zjechać, ale się nie dało - ktoś spękał i zablokował ścieżkę. Mijam wykatapultowanego daleko w krzaczory jęczącego zawodnika, nad nim dwóch ratowników zastanawiających się jak go wyciągnąć i czy ma połamane żebra, czy kręgosłup. Ostro.
Zaczynam zjeżdżać, w pewnym momencie na wyboju dupskiem walę w siodełko i kur..., dziób poszedł w górę! Pożyczona w ostatniej chwili przed wyjazdem sztyca okazała się niezbyt pewna. Na zjeździe jeszcze ok (nawiasem mówiąc, fajny zjeździk trawersem po singlu, dał mi sporo frajdy ;)), ale podjazd byłby koszmarem, na szczęście na pierwszym bufecie jest serwis i poprawiam kosztem paru minut, dogania mnie wtedy Maciej R., ale znów odskakuję mu na podjeździe.
Kolejny pik na wykresie przewyższeń, znów zjazd - nosz k.... znów to cholerne siodło! Tym razem cały podjazd pod Borówkową pokonuję w niezbyt wygodnej pozycji, miejscami na stojąco. Prawie u góry pożyczam jakiś mini kluczyk od jakiegoś bikera, poprawiam, siadam i dupa. Po 50m znów się przekręca. Robię się blady z wsciekłości :). Znów podjeżdża Maciej z Emedu, na szczęście ma porządne imbusy, dopierdzielam na maksa śrubę prawie łamiąc nadgarstek i tracąc kolejne co najmniej 10 minut jadę dalej. W sumie co najmniej kwadrans poszedł na to penerstwo.
Para ze mnie trochę zeszła i po fajnym zjeździe z Borówkowej (wyprzedziłem dwóch!!!! :D) jadę spokojniej i na dość niskim tętnie. Skoro nici z wyniku... Na jakimś zjeździe po singlu zawodnikowi przede mną odpada wylajtowany kapsel z rury sterowej, zatrzymuję się, pożyczam Maciejowe imbusy, debatujemy parę minut... A co! ;). BTW - for memory - nigdy nie lajtować sprzętu do ścigania! :)
Ale po jakichś 10 km dopędza mnie Tomek, syn kolegi Andrzeja z M5, chopak młody i lekki, więc ucieka mi na podjeździe. Zaciskam zęby i gonię, tętno podskoczyło do przyzwoitego 165, wkurwienie przeszło :). Tasujemy się chyba przez 15-20km, na zjazdach lekko wyprzedzam Tomka, na podjazdach mnie dochodzi, ale nie daję mu uciec, choć próbuje. W końcu odjeżdżam. Już z dobrym tempem i tętnem.
Część czeska łatwa ale upierdliwa, bo przy szybkiej jeździe trzeba było się jednak zmęczyć ;). No i było tam ciężkie podejście wąwozem po miękkim podłożu, zaliczyłem tam jedyną glebę przy wsiadaniu, gdy usiłowałem podjeżdżać w miejscu, które się ewidentnie do tego nie nadawało :). Ale rozbawiłem idących za mną, dobre i to ;).

Dość niespodziewanie ostatni bufet i niezła ścianka do podjechania. Dawało się jechać wszystko oprócz jakichś pięćdziesięciu metrów, na widok których jadąca za mną Czeszka powiedziała piękną polszczyzną "kurva" :D.
A z tamtąd z 5-6 km nieprzerwanego zjazdu do mety. Jadę sam, nikogo z przodu i z tyłu, może z trzech megowców po drodze mijam. Tak to ja mogę kończyć maratony. Nauczony doświadczeniem z Dolska, na finiszu nerwowo oglądam się za siebie, ale dalej nikogo, i przekraczam linię mety witany ogłuszającym aplauzem tłumów ;D.
Bardzo przyjemny maraton, jechało mi się lekko, i gdyby nie ta zjebana sztyca i przejściowy brak zapału do jazdy, to wynik mógłbym mieć znacznie lepszy.
Ale i tak do Drogbasa, JPbike i Młodzika straciłem poniżej pół godziny, a do Macieja kilka minut, więc mam nadzieję, że w Karpaczu dam im popalić ;).
Mimo nienajlepszego wyniku jestem zadowolony, bo sporo czasu straciłem z tzw przyczyn niezależnych :).

Pogoda przepiękna, idealna do ścigania. Jak zwykle, prognozy swoje, a pogoda swoje ;).
W tym roku organizacja na mecie wzorowa, myjki kompletnie bez kolejek, makaron dobry i bufet z piwem :)))
Na koniec jeszcze GG obskoczył rynek na czworakach jak obiecał :).

Czas 5:31:29, 136/189 open, 57/73 M3.
KOW 8, obciążenie 2840.


Kategoria Góry, Maratony


  • DST 89.22km
  • Teren 49.00km
  • Czas 03:18
  • VAVG 27.04km/h
  • VMAX 50.70km/h
  • Temperatura 16.0°C
  • HRmax 177 ( 94%)
  • HRavg 162 ( 86%)
  • Kalorie 2778kcal
  • Podjazdy 588m
  • Sprzęt Giant XTC '09
  • Aktywność Jazda na rowerze

Powerade MTB Marathon Dolsk - Wheels on fire

Sobota, 16 kwietnia 2011 · dodano: 17.04.2011 | Komentarze 18

Do Dolska jakoś specjalnie się nie przygotowywałem, założyłem że "jakoś" to będzie, w końcu to tylko 3 godzinki jazdy ;)
Przyjechaliśmy z Andrzejem dość wcześnie, ale okazało się, ze zapomniałem pompki, trzeba było kupić, potem pogaduchy ze znajomymi... i z planowanej porządnej rozgrzewki została tylko przejażdżka przez pierwsze 2 kilometry trasy. Jeszcze mnie po drodze zwerbowali do losowania zawodników do sektora VIPów... jak tu się spokojnie rozgrzać? ;)
Tak że po starcie było ciężko od razu depnąć mocno, charakterystyczne pieczenie w przeponie ograniczało mnie do tetna na progu mleczanowym przez pierwsze 10 kilometrów.
To akurat najciekawsze kilometry wyścigu - jakiś symboliczny teren bez piachu, trochę podjazdów, a nawet pseudoterenowy zjazd i troszkę błota. Szybko minąłem wkurzonego Drogbasa - krzyknął że ma gumę. Szkoda.
W okolicach 12 kiometra wyszliśmy na asfalt. W tym momencie warto byłoby dostać z samochodu technicznego szosówkę. Ale nie było samochodu, może jak kiedyś Emed będzie miał większy budżet ;))).
Kilka kilometrów w sporej grupie po asfalcie, później znów teren - na krótkim podjeździe przed bramką bierze mnie JPbike. Wkurzyłem się i uruchomiłem łydę, żeby nie dać mu ujść :). Tak się zaczął epicki pojedynek trwający aż do samej mety :).
Jacek gnał w terenie, ja 50 metrów za nim, po drodze zebraliśmy jeszcze dwóch maruderów, tak że po ponownym wyjeździe na asfalt było nas czterech. Jeden dość szybko strzelił, bo kolega z Murowanej Cyklozy z golonymi łydami dawał iście szosowe zmiany ponad 40 km/h i trzeba było się sprężać żeby utrzymać mu koło.
Następna ofiara pany - Pyra stoi przy szosie i woła o pompkę. Ktoś mu rzucił swoją.
Celowaliśmy w dużą grupę kilkaset metrów przed nami, ale trójce ciężko takiego potwora dogonić. Na podjeździe ogarnęliśmy Pawła (Młodzika), klepnąłem go w plecy na mijance i mimo że różnica prędkości była spora zdołał dospawać. Za to chwilę później straciliśmy Jacka, który strzelił gdzieś na kurwidołkach w terenie i nie zdążył odrobić. Tempo szło mocne, 35-40km/h, Paweł też dawał zmiany i zastanawiałem się co mu tak nagle kondycja skoczyła, czyżby kompensacja po Murowanej?
No i jechaliśmy, po drodze doping miejscowych, w jednym miejscu całe boisko szkolne dzieciaków wrzeszczało "dawaj, dawaj!!!" ;)))
W pewnym momencie zbliżyliśmy się o dziwo do poprzedzającej grupy na kilkadziesiąt metrów, zamigotała mi białoniebieska koszulka... Rodman? Ale pary zabrakło i znów nam odeszli.
W okolicach 40 kilometra ogarnął nas duży peleton z szeroko uśmiechniętym Jackiem w środku ;))).
Przyjąłem to z ulgą, bo jednak we czterech trzeba ciężko orać żeby utrzymać tempo. Zaraz był teren, i duża grupa szybko porwała się na mniejsze. Młodzik gdzieś strzelił, jak się okazało - potężny kryzys :).
Ja trzymałem się Jacka. Na bufecie minąłem go i jakiś czas byłem z przodu, ale tuż przed połączeniem znów mnie wyprzedził. Zawodnicy mini pomykali całkiem żwawo, w zeszłym roku wyprzedzaliśmy tylko ogon, widać czas był lepszy ;).
Trzymałem się jakieś 50m za Jackiem o dziwo na podjazdach się zbliżałem, czyli noga jest, odchodził mi minimalnie na zjazdach w piachu. W końcu asfalty, przydusiłem i ciągnąc za sobą kilku pasożytów udało mi się Jacka dojść, ale podziałało to na niego jak czerwona płachta na byka i jeszcze przed końcem pętli wyszedł do przodu, i powiększył przewagę do 100m, mimo że robiłem wszystko żeby do tego nie dopuścić :).
3-4 kilometry od startu była mijanka, trasy się bardzo zbliżały, miałem tam okazję popatrzeć na czołowy peleton giga, wyprzedzający nas o kilkanaście minut.
Trzeba było gnać, do mety jeszcze z 20 km. Na trzecim pomiarze czasu znów zobaczyłem Jacka, i od tej pory już go z oczu nie straciłem. Trasa podejrzanie pusta - gdzie jest mega? Czyżby jeszcze nie dojechali? To by oznaczało bardzo dobry czas! ;)
Faktycznie pierwszy peleton mega ogarnął nas dopiero 15 kilometrów od mety. Niestety w takim miejscu że nie dało się wspawać, wąski podjazd po piachu, różnica prędkości i zamieszanie było zbyt wielkie. Ktoś dupskiem zahaczył o mój róg, wywaliło mnie ze ścieżki i pozamiatane, mogłem czekać aż przejadą. Z niepokojem popatrzyłem czy JP się nie włączył - nie, po opadnięciu kurzu zobaczyłem białoczerwoną koszulkę. Uff, był już na szczycie podjazdu, i jakby się do nich dołączył nic bym nie mógł zrobić :).
Trzymałem w miarę stałą odległość, przygotowując się do się do walki w końcówce, Jacek chyba też już czuł zmęczenie, bo coraz częściej się oglądał ;).
Okazja nadarzyła się przed ostatnim bufetem, na zjeździe wyprzedziło mnie dwóch megowców, blokada amora, dwa ząbki niżej na kasecie, parę depnięć i już byłem na kole. I od tej pory niewiele pamiętam :D. 35-40km/h, najpierw asfalt, błyskawicznie doszliśmy Jacka jadącego z jakimś gigowcem, obaj się niestety ;) podłączyli. Megowcy gnali, dając sobie krótkie zmiany, ja starałem się nie strzelić z pulsem powyżej 170, za mną Jacek i "ten drugi" ;) trzymali się twardo. A za chwilę ogarnął nas drugi duży peleton mega, zrobiło się jeszcze szybciej i przestałem kontrolować sytuację, bo zaczęły się ostatnie piachy ;). Piekielnie się jedzie w gęstej grupie po piachu i kurwidołkach, zero czasu na reakcję. Przede mną ktoś glebnął, ominąłem na milimetry jakimś cudem unikająć uślizgu przedniego koła. Na chwilę z kurzu wyłonił się JP, ale nie odpuściłem i odzyskałem pozycję. Wszystko działo się przy 35km/h, ze wszystkich stron jechali jacyś kolarze, przez kurz niewiele było widać ;). Jestem przekonany, że maksymalne tętno było właśnie tam, bo tak szybko po piachach jeszcze nigdy nie jechałem :))).
Do końca już w grupie. Jacek zniknął z koła, oglądając się nie widziałem go, deptałem mocno aż do barierek, 50m od końca trochę zluzowałem i to był błąd karygodny. Rozpędzony Jacek pojawił się znikąd na ogonie i objechał mnie dosłownie na macie, wygrywając o niecałe pół sekundy. To nic że różnica minimalna, liczy się fakt :).
Mam nauczkę, żeby zwalniać dopiero za bramką :))).

Tak szybko jeszcze nie jechałem maratonu, czas prawie pół godziny (!!!!) lepszy niż w zeszłym roku. Tylko dwie minuty gorszy od zeszłorocznego wyniku Galiny ;))
Strata do zwycięzcy tylko 18 minut.
Miejce 61/123 open, 32/49 M3.
Czas 2:54:20, o błysk szprychy za (grrr ;)) Jackiem, który tym razem nie naparzał samotnie, tylko jechał bardziej taktycznie i to zaprocentowało. Dzieki za rywalizację, dodała krwistych rumieńców ten nudnej trasie ;). Tak zmęczony na mecie dawno nie byłem ;).
Rodman był na mecie o prawie minutę przed nami. Dobry sprinter, więc pasują mu takie starty :).
Młodzik do połowy trasy jechał równo z nami, ale kosztowało go to zbyt dużo i przypłacił to zgonem w drugiej połowie.
Drogbas po powrocie na start zdążył jeszcze wystartować w mini i zająć tam 7 miejsce open i 5 w kategorii (!!!).
Fajny wyścig, nie spodziewałem się że tyle się będzie działo :).
Ze swojej jazdy jestem tym razem zadowolony, czułem że dałem z siebie wszystko, szczególnie w końcówce. Średnia wyszła minimalnie poniżej 29 km/h, to zdecydowanie najszybciej przejechany przeze mnie do tej pory maraton.
Na koniec wyżera w sporym gronie znajomych, solidna ekipa zbiera się ostatnio na mecie... pozdro! ;)




Operacja Pustynna Burza ;)



Czilaut na mecie ;)
KOW 10, obciążenie 1980.


Kategoria Maratony


  • DST 110.61km
  • Teren 100.00km
  • Czas 04:31
  • VAVG 24.49km/h
  • VMAX 45.10km/h
  • Temperatura 14.0°C
  • HRmax 174 ( 93%)
  • HRavg 155 ( 82%)
  • Kalorie 3718kcal
  • Podjazdy 800m
  • Sprzęt Giant XTC '09
  • Aktywność Jazda na rowerze

Powerade MTB Marathon Murowana Goślina

Niedziela, 10 kwietnia 2011 · dodano: 10.04.2011 | Komentarze 17

No to pierwsze koty za płoty.
W miarę wcześnie zajechałem do Murowanej, króciutka rozgrzewka i do sektora (czwartego ;)). Sporo znajomych w peletonie, praktycznie co chwilę spotykało się kogoś, bardzo to miłe :).
Na starcie niebiesko od Emedowców, i żółto od Osozowców :). Niedługo po starcie pierwszy najpoważniejszy błąd - zamiast przez piaskownicę jechać lasem, to inteligentnie spróbowałem od strony pola. W sumie przejechałem prawie wszystko, ale zaliczyłem duże spowolnienie i uciekły mi wszystkie dobre pociągi. Chwilę po wjeździe do lasu wyprzedzam Maksa. Zaskoczenie - puls niewielki (w porywach 170, zwykle na początku miewałem ponad 180), a sporo wyprzedzam i dochodzę pociągi przede mną. W okolicach jeziora Miejskiego doganiam pierwszy pociąg w którym jadę jakiś czas - jedzie za wolno! Po jakimś czasie wybijam się na czoło grupy około 15 zawodników i z jeszcze dwoma, Andrzejem Witkowskim z M6 (!!!) i patrząc po wynikach Piotrem Kozdrykiem z M2 odrywamy się jeszcze przed Dąbrówką Kościelną. Gubimy też Macieja z Emedu. We trzech zaczynamy gibać przez otwarte pola, dając solidarne zmiany i zbierając maruderów odpadniętych od poprzedzających pociągów. Gdzieś tam po drodze minęliśmy Jacka (JPbike), miał jakieś problemy z rowerem, myślałem że pech i znów laczek, a okazało się że sztyca. Zresztą mi też lekko się przekręciło siodełko na pierwszych piaskowych kilometrach i dziób uwierał mnie w dżądra ;).
Drogbasa dogoniliśmy już sporym peletonem w okolicach Bednar. Jechał samotnie po próbach szarpania i nie miał w tym momencie szans na ucieczkę ;).
Jechało mi się cały czas dobrze, miałem spory zapas sił, mimo że często i na długo dawałem zmiany, bo jak ktoś inny był na czubie, to po prostu tempo bardzo spadało, a 25km/h to sobie i sam mogłem jechać ;).
W pewnym momencie krzyknąłem o zmianę, koleś za mną zajęczał, że on na pewno nie da, bo ledwo jedzie. Miał koszulkę Bikemaratonu, tam się w sumie tak jeździ ;))). Taak? no to depnąłem jakiś kilometr w okolicach 40 km/h, kto zgadnie czy ktoś odpadł? Racja, wszyscy siły znaleźli i się utrzymali na kole :))). Ale potem ktoś dał zmianę ;).
Kilka ładnych kilometrów z poczuciem spełnionej misji wiozłem się w peletonie, na czubie znów pracowali głownie Andrzej z M6 (no kurczę szacunek! 57 lat, aż do Dziewiczej jechał ze mną na równych prawach, dopiero tam minimalnie odpadł. Też taki chcę być w tym wieku :)) z Piotrem. Dogoniliśmy kogoś w białoniebieskim stroju. Rodman? Rodman! :) Włączył się do grupy i długo się trzymał, to już nie był ten Rodman na zgonie, którego dogoniłem w zeszłym roku ;). Acha, już gdzieś pod Dąbrówką Kościelną straciłem bidon, trefny gwint puścił jak otwierałem zębami, i pokrywka została mi w ustach, a butelka w ręce. Picie prawie całe poleciało na mnie. Jakiś czas byłem jedynym mokrym kolarzem na maratonie :D.
W każdym razie jechałem na jednym półlitrowym, co nie było zbyt komfortowe, dwa razy się musiałem zatrzymac i nalać.
Do Dziewiczej piaszczystymi duktami i dość szybko, wyprzedzając po drodze Zbyszka i Adamuso, ktory ładnie zapodawał w tym roku. Zaczynały mnie boleć plecy i bardzo mu wtedy zazdrościłem bujanego Speca ;).
A Zbyszek ponoć nawet dał przez jakiś czas zmianę Rodmanowi! :)
Na bufecie przed Dziewiczą wciągnąłem żela - nieoczekiwanie spowodował spadek mocy. Poczułem się słabiej i odrobinę nieswojo, większość podjazdów szło z młynka. Znów wyprzedziłem Adamuso, który mnie minął na bufecie - tym razem stał unieruchomiony kurczem.
W rynnie z kolei wyprzedził mnie... Maciej Rączkiewicz z Emedu, którego zgubiłem pod Dąbrówką Kościelną! Szedł do góry jakby dopiero zaczął jazdę! :)
Jeszcze na Killerze spróbowałem Go dojść, jadąc ryzykownie środkiem, ale małe szanse, Maciej jest z Krakowa i pewnie nawet tego zjazdu nie zauważył.
Gdzieś tam jeszcze minąłem Dorotę, czyli Mambe z Bikestats... Pozdro! :)
Za Dziewiczą jechało mi się gorzej, plecy nawalały, było pod wiatr, siły brakowało na normalne kręcenie i większość podjazdów kręciłem na stojąco. W połowie drogi do mety dogoniłem Lemurizę (pozdro! :)), widać że faktycznie w tym roku nóżka podaje, tempo ładne.
Za mną na kole cały czas wisiał wypompowany Piotr z M2, jak stwierdził, jakby mnie nie widział i nie trzymał się za mną to już by tak szybko nie jechał. Mimo to szkoda że nie dał zmiany. Nawet malutkiej :).
Sporo megowców jeszcze wyprzedziłem, z jednego większego peletoniku mijanego na krótkim zjeździe (lewa wolna!!! ;)) dobiegło mnie "cześć Kłosiu!". To był Marc, jak się okazało ostatni wyprzedzony znajomy. Na piachu znów błąd (grrr, zaćmienie jakieś czy co?), znów pojechałem od strony pola i straciłem sporo czasu na przekopywanie się przez piach.
I w końcu meta, w samą porę, bo już się zmieniałem we wrak od bólu pleców i deptania na stojąco.
Czas 4:12:06, miejsce 76/176 open, 35/64 M3.

Na mecie sporo znajomych, więc dłuższa chwila zeszła na pogaduchy i relacje z walk :).
Jechało mi się bardzo dobrze, ale zrobiłem poważny błąd na początku na piaskownicy, gdy się zakopałem i w tym momencie straciłem wszystkie porządne pociągi. Później bardzo dużo musiałem pracować w czubie, żeby trzymać jakieś tempo. W Murowanej strata w tym miejscu minuty czy nawet 30 sekund to cały wyścig gorszy.
Bo drugi taki sam błąd w czasie powrotu kosztował mnie najwyżej 30-40 sekund. Też dużo, ale to już nie ważyło zdecydowanie na wyniku. Tak że mimo dobrego wyniku w klasyfikacji znajomych (objechał mnie tylko Maciej z Emedu i Slec, zresztą Jego nie widziałem na trasie w ogóle ;)) nie jestem ze swojej jazdy zadowolony, mogło być znacznie lepiej, gdybym lepiej rozegrał początek. Według mnie wyścig był cięższy niż w zeszłoroczny, piaskownica była prawie taka sama, a sporym utrudnieniem był silny wiatr, szczególnie w końcówce.



kur... daleko jeszcze? ;)



Walka o miejsca przed Killerem (fotki autorstwa Winqa)

KOW 9, obciążenie 2322.


Kategoria 100-200, Maratony


  • DST 84.32km
  • Teren 55.00km
  • Czas 05:28
  • VAVG 15.42km/h
  • VMAX 72.00km/h
  • Temperatura 14.0°C
  • HRmax 177 ( 94%)
  • HRavg 151 ( 80%)
  • Kalorie 4179kcal
  • Podjazdy 2360m
  • Sprzęt Giant XTC '09
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bike Maraton Karpacz

Niedziela, 3 października 2010 · dodano: 05.10.2010 | Komentarze 10

Tu juz tak latwo nie bylo, nozki troszke szczypaly na starcie ;). Na poczatku troche nerwow, bo okazalo sie ze zapomnialem oplacic start ;). Poratowal mnie Marc, dzieki czemu nie musialem w tempie ekspresowym naginac pod gore do kwatery po kase. Na Karpacz przyjechala dosc silna ekipa, Marc, JPbike, Mlodzik, ktory tym razem sciagnal tez kuzyna i oczywiscie Rodman ze swojego uzdrowiska ;). Pogoda dosc ladna, nad samymi Karkonoszami wisiala ciekawa w ksztalcie chmura, ale poza tym slonecznie. Po starcie stwierdzilem, ze to jednak juz nie to co wczoraj, nie bylo tyle poweru, mimo ze wyprzedzalem, to niezbyt duzo. Po wjezdzie w teren pojawilo sie nieco blotka i zaczelo byc dramatycznie ;). Wyprzedzajac tu i owdzie cieszylem ze ze nie startowalem z dalszego sektora, jak pozniej widzalem ze zdjec juz na tym plaskim poczatku bywaly spore pielgrzymki. Na zjazdach wyprzedzalem calymi grupami, "lewa wolna!" i sruuu ;). Nowosc dla mnie ;). Niezle mi sie jechalo gdzies do 20km, potem zdechlem. Nie mialem sily krecic na plaskim, zaczeli mnie wyprzedzac zawodnicy... choc po miedzyczasach patrzac trzymalem caly wyscig podobne pozycje w giga. Zaczely mnie bolec plecy, klalem na siebie, ze zapomnialem lyknac jakas tablete przeciwbolowa. W miedzyczasie byl fajny zjazd singielkiem miedzy kamieniami, choc z przodu mnie blokowali, to jakos nie mialem chwilowo motywacji do wyprzedzania :/. Odzylem dopiero na podjezdzie pod Dwa Mosty, potezna iglica na wykresie przewyzszen okazala sie plaskim podjazdem, gdzie w koncowce cialem pod 16-17km/h, wyprzedzajac sporo ludzi. Fajny szybki zjazd asfaltem z predkosciami w okolicach 70km/h i znow stromo pod gore, u podnoza pamietnego asfalciku na przelecz Karkonoska skret w lewo (a szkoda, dalej byloby ciekawiej ;)) i znow zjazd do podnoza drogi Chomontowej. Poczulem sie na tyle dobrze, ze pojechalem druga petle, choc byly momenty na trasie ze juz chcialem jechac mega ;).
Druga petla poszla chyba szybciej, zjazd singielkiem po kamieniach bez blokujacych z przodu byl cudny, yeah! :). Co prawda plecy bolaly coraz mocniej, przed podjazdem na Dwa Mosty musialem sie zatrzymac i rozprostowac krzyze, bo juz nie moglem jechac. Dwa Mosty tez juz troche wolniej wjechalem, wyprzedzil mnie jeden gigowiec w mocnym tempie, myslalem ze to ktos z czolowki po gumie :). Ale dorwalem go na Chomontowej, opadl z sil. Chomontowa mam juz taktycznie obcykana, nie nalezy tam patrzec za daleko do przodu i ludzic sie ze koniec tuz-tuz, tylko patrzec kilka metrow przed przednie kolo i deptac swoje, ewentualnie podziwiac widoki i tez deptac ;). Z wyjatkiem samego poczatku jechalem na sredniej tarczy, a plecy bolaly coraz mocniej. Nareszcie zjazd, po chwili skret w znana z golonkowej edycji przecinke, o fuck, czyzby...? Ale nie, przeciez Grabek nie pozabijalby swoich kolarzy na tych telewizorach ;). Minalem skret w masakratorski zjazd golonkowy i pojechalem zjazdem tez kamienistym i blotnistym, ale o niebo latwiejszym, moze jedna podporeczke zaliczylem ;). Jak bylo do przewidzenia, nie bylo tu kozaka coby mnie wyprzedzil ;>. Ale juz przy koncowce zjazdu musialem sie zatrzymac, plecy mnie tak bolaly, jakby mi kto pala przywalil :/, i w tym momencie wyprzedzil mnie gigowiec z M5, ktory mnie systematycznie doganial na podjazdach pod koniec. Runalem w dol po ostatnim kamienisto brukowym zjezdzie, rozganiajac czworo turystow w srednim wieku, rozbawily mnie ich wielkie oczy z wypisanym slowem "samobojca" ;), jeszcze chwila asfaltow podjezdzanych ze wzgledu na plecy na stojaco i wreszcie meta. Wielka szkoda ze te plecy mnie tak meczyly, koncowka byla technicznie bardzo fajna i mogla dac wiele przyjemnosci na zjezdzie, gdyby nie bol :/. Zmiescilem sie w 5 godzinach, tak jak planowalem, czas 4:56:36, miejsce 55/80 open, 14 M3.
Po tetnie widac, ze moglo byc znacznie lepiej, ale maraton poprzedniego dnia jednak sie mocno odbil na silach. No ale bylo i tak niezle, do "pudlowcow" JPbike (4 m-ce M3, gratki) i Rodmana (6 m-ce, gratki) stracilem tylko jakies ~40min. Trasa byla jednak znacznie ciekawsza niz w Swieradowie, porownalbym ja do golonkowej edycji sprzed dwoch lat. Na mecie sporo ludzi z bandazami, wiec na trasie musiala byc masakra ;).
Przy okazji zarejestrowalem na maratonie szczyt bezmyslnosci:
Szutrem na zjezdzie, gdzie ludzie cieli 30-50km/h szly sobie dwie kwoki (bo inaczej sie tego nazwac nie da) plotkujac beztrosko, a za nimi po calej drodze biegala luzem dwojka dzieci 5-7 lat... Wyjechalem zza skaly i ledwo zdazylem ominac wesola gromadke, jedna jeszcze zagdakala, ze "jedzie taki i nie zwolni". Ciekawe jak moglem zwolnic, jak mialem 45 km/h na szutrze, i 20m na hamowanie. Szkoda ze sie spieszylem, chetnie zsiadlbym i powiedzial, co mysle o ich wladzach umyslowych. Na opieke nad dziecmi tez sie powinno zdawac jakies egzaminy, bo niektorzy wyraznie nie dorastaja. Isc trasa maratonu, szybkim fragmentem, tylem do gnajacych rowerzystow, cala droga i puszczajac male dzieci, zeby sobie pobiegaly. Ech...

No i koniec sezonu w tym roku, teraz chwila luzu ;).
Poczatek bardzo udany, jednak sektor startowy u Golonki trzymalem az do edycji w Gluszycy. Od sierpnia znaczny spadek wynikow, wakacyjne piwka i jedzonko zaczelo dawac efekty ;).
Technicznie sporo lepiej, pogoda w tym roku wymusila nauke jazdy w blocie, nie bylo przebacz. Nadal jest sporo do poprawy, mistrzem nie bede, ale chcialbym w przyszlym roku przestac tyle tracic na zjazdach. Trzeba nad tym popracowac.
15 maratonow przejechanych, wszystko giga, dwa razy pudlo w lokalnych startach, dzis lokalne, jutro ogolnopolskie ;).



Niezwykla chmura wiszaca caly dzien nad Karkonoszami.



U Grabka ciezko spodziewac sie jakichs pasjonujacych terenowych ujec ;>


Kategoria Góry, Maratony


  • DST 70.59km
  • Teren 50.00km
  • Czas 03:46
  • VAVG 18.74km/h
  • VMAX 73.50km/h
  • Temperatura 12.0°C
  • HRmax 180 ( 96%)
  • HRavg 164 ( 87%)
  • Kalorie 3577kcal
  • Podjazdy 1642m
  • Sprzęt Giant XTC '09
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bikemaraton Swieradow Zdroj

Sobota, 2 października 2010 · dodano: 04.10.2010 | Komentarze 4

Pierwszy moj start u Grabka, wiec nie wiedzialem czego mozna sie spodziewac. Przed startem spotkalem Rodmana, ktory sie aklimatyzowal w uzdrowisku i chodzil do wod juz od poprzedniego dnia ;). Sektory byly zdecydowanie za male, wiec czesc zawodnikow startowala ze startu lotnego sprzed bramki :). Nadszedl moj czas, start, i od razu 50km/h, bo poczatek byl w dol. Na szczescie zaraz sie kierunek odwrocil i mozna bylo sobie dluzszy czas posapac. Wykres przewyzszen byl prosty jak konstrukcja cepa - 10km pod gore, pozniej dlugo plasko i 10km w dol :) Pod gore trzymalem puls w okolicach 175, walczac z piekaca przepona, co minelo tradycyjnie dopiero po pol godzinie - efekt braku rozgrzewki przed startem. Dosc jednostajny podjazd trwal jakies 40 min, urozmaicalem sobie odpoczynki miedzy atakami podziwianiem atrakcyjnych widokow. Pogoda byla piekna, wiec bylo na co popatrzec. Po wjezdzie na ponad 1000 m npm zaczal sie szuter w dol i od razu zaczalem wyprzedzac - tak trudne fragmenty jak 5cm koleiny czy odrobina zwiru skutecznie spowalnialy przeciwnikow ;). Na pierwszym miedzyczasie bylem 85 open w giga, pozniej systematycznie awansowalem az do 72 miejsca na mecie. Mialo to odbicie na trasie - nie wyprzedzal mnie nikt, za to ja wyprzedzalem calkiem sporo, wetujac sobie straty "wagowe" na podjezdzie ;). Trasa latwa, glownie szutry, jeden moze 100-200m kamienisty i blotnisty zjazd, w skali golonkowej niezbyt trudny. Pod koniec pierwszej petli wyprzedzilem sporo niedobitkow mini, pod koniec drugiej calkiem duzo megowcow, wiec niezle sie jechalo. Kawalek nawet udalo sie pojechac po zmianach z Kasia Galewicz z Kellysa, ale potem ja na jakims podjezdzie urwalem. Zjazd do mety mnie zaskoczyl, nawet dosc stromy, kamienisty i blotnisty, zaliczylem tu ze dwie podporki i jedno OTB - kolo wpadlo w koleinie zablokowana sporym kamieniem, wystarczylo lekkie dotkniecie przedniego hamulca, zeby mnie wykatapultowac przez kiere :). Ale ten zjazd to byl jasniejszy punkt tego dosc nudnego maratonu. No i widoki - nawierzchnia byla latwa, wiec mozna bylo popodziwiac, a pogoda sprzyjala :). Gdzies tam pod koniec zrobilem rekord predkosci maratonowej - 73.5 km/h, fajnie wtedy sie mijalo zjezdzajacych 40km/h megowcow :).
Mocno pojechalem, jeden z mocniej przejechanych przeze mnie maratonowo - tetno 164 nie zdarza sie codzien ;).
Czas 3:41, miejsce 72 open, 19 M3.
Jazda w tlumie u Grabka jest dosc niebezpieczna z tego co zaobserwowalem, ludzie co chwila omijaja jakies 3cm kamyszki, malutkie kaluze, zmieniajac nieprzewidywalnie tor jazdy i co chwilal hamujac. Zreszta duzo ludzi ze szlifami widac na zdjeciach. Bufety dosc dobrze zaopatrzone, oznakowanie ok, duzo miedzyczasow - fajne, mozna sobie poanalizowac. Izotonik na bufetach ochydny - nie smakowal mi ten enervit, powerade jednak lepszy. Myjki tragiczne - trzy weze z woda! Lepiej jakiegos strumienia poszukac. Ale ogolnie maraton na plus.



Gdzies w Izerach. Zdumiewajaca jest ta prawie plaska dolina na 1000m npm. Mozna bylo nawet jakies mini pociagi organizowac :).


Kategoria Góry, Maratony


  • DST 94.95km
  • Teren 60.00km
  • Czas 07:35
  • VAVG 12.52km/h
  • VMAX 63.70km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • HRmax 176 ( 94%)
  • HRavg 152 ( 81%)
  • Kalorie 5809kcal
  • Podjazdy 2652m
  • Sprzęt Giant XTC '09
  • Aktywność Jazda na rowerze

Powerade MTB Istebna - giga

Sobota, 25 września 2010 · dodano: 27.09.2010 | Komentarze 18

Chyba za bardzo sie wyluzowalem przed tym maratonem, zalozylem sobie zdobyc te 370pkt do generalki i przejechac trase w miare spokojnie. W efekcie pozostal niedosyt :)

Przed maratonem oczywiscie sporo znajomych spotkalem, z Pawlem "Mlodzikiem" i Jackiem "JPbike" wyskoczylismy na mala rozgrzewke, ktora o dziwo ujawnila spore poklady blota na poczatku dodatkowej petli giga. W sektorach dawal sie zauwazyc "syndrom ostatniego wyscigu" i luzacki nastroj ;). Po starcie nawet korki na ostrzejszych zakretach i zwezeniach nie powodowaly agresji, tylko smiechy, przynajmniej w mojej czesci peletonu. Poki bylo plasko, jechalem swoje, wyprzedzac troche zaczalem po zwiekszeniu sie stromizny. Jechalo mi sie ciezko, nic dziwnego - prawie trzysta km przejechanych w poprzedzajace wyscig 5 dni to nie byl jeden z moich genialniejszych pomyslow :>. Zjazd fajny i szedl mi znacznie lepiej i szybciej niz w zeszlym roku, co prawda po przejechaniu strumyka zablokowalem sie, bo zapomnialem zdjac blatu, ale to pominmy ;). Pierwsza gleba byla na podjezdzie w okolicach 11 km, uslizgnelo mi sie kolo na korzeniu i nie zdazylem sie wypiac, polecialem w bok spadajac w jezyny z metr ponizej drogi. Wywolalo to ogolna wesolosc ;). Z dalszej czesci trasy pamietam ogromny doping jakichs sporych grup dzieci idacych wzdluz szlaku. A myslalem ze spedzanie dzieci na takie imprezy zniknelo wraz z komuna ;). Niemniej, swietnie sie wtedy jechalo :). W miedzyczasie okazalo sie ze sztyca sie opuszcza, musialem stanac, wyciagnac i dokrecic, bo zaczynaly mnie bolec kolana. Troche sapania bylo przy podjezdzie pod Ochodzita, zwlaszcza na 30% podjezdzie po plytach na samym poczatku, gdzie podrywalo przednie kolo do gory. Na swietnym zjezdzie skalistym singielkiem z Ochodzitej przyhamowalem przed idaca dziewczyna z aparatem, w tym samym momencie kolo wpadlo w niewielki row i... OTB, najklasyczniejsze z klasycznych, oczywiscie w jezyny ;). No ale co bylo robic, pojechalem dalej. Przejazd lakami po slowackiej stronie - super, jedzie sie grzbietem 50km/h, po obu stronach gory, a na koniec wjezdza sie na male wzniesienie i gory sa juz z wszystkich stron :). Widokowa klasyka. W okolicach Trojstyku zaczal sie gromadny kryzys, bo bufety byly zbyt oddalone i wiekszosc miala juz sucho w bidonach (przypomnialo mi sie: Jakis zawodnik z giga "popasajacy" na bufecie widzac nadjezdzajacego megowca ze swojego teamu ryknal: JESTEM, JESTEM, TRZYMAM PICIE!!!!, na co nadjezdzajacy wyciagnal i odkrecil bidon i przejechal wolniutko przy bufecie, a kolega nalal mu powerada do bidonu. Megowiec zakrecil bidon i pojechal dalej. Wszyscy na bufecie pokladali sie ze smiechu :D). A drugi bufet byl na poczatku zjazdu ciagnacego sie praktycznie do mety, tak ze na trzecim bufecie mialem nieruszone picie w bidonach. Korzonki przejechalem do aparatu Sportografu, majac juz dokumentacje "w siodle" dostojnie je zszedlem ;). W miedzyczasie przywitalem sie z Adamem, tym razem w roli fotoreportera, jak sie okazalo, byl tez na Ochodzitej, ale nie zauwazylem go skoncentrowany na zjezdzie. Terenowy poczatek podjazdu pod Kiczory jeszcze ok, przybilem piatke grupce dzieciakow, a potem zaczal sie asfalt i zdechlem. Krecilem, ale bez checi do zycia. Goraco, stromo, nudno, bolal mnie duzy palec u nogi i plecy, i w ogole byly setki powodow zeby stanac ;). Odzylem dopiero pod samym szczytem, ostatnie podjazdy juz jechalem calkiem niezle, zadowolony tez bylem na kamieniach na szczycie Kiczor - wszystko zjechalem, yeah! ;) A w zeszlym roku wiekszosc tam prowadzilem, choc jak sie okazalo to tylko kwestia psychy, bo nie bylo az tak trudno. Dalej byl dluuugi zjazd, przyjemny singielek koleina, maly podjazd, korzenie znow dostojnie zbiegniete i meta :). Dystans wyszedl lekko zawyzony, mniej wiecej 80km, o 9-10km wiecej niz w zeszlym roku. Nie pojechalem tego maratonu na maksa, szkoda. Troche przeszkadzala przez pierwsza polowe dystansu obsunieta sztyca, mysle ze to przez nia mocne bole plecow na podjazdach mialem. Ciagle jeszcze nie mam pojecia, jak dobrze rozlozyc sily na maratonie, po Gluszycy wszystkie maratony jade asekuracyjnie i za slabo, w porownaniu do pierwszej polowy sezonu. U Grabka w Swieradowie i Karpaczu jade na maksa od poczatku! :). Notabene, Grabek oszolomiony moimi sukcesami ;D przydzielil mi trzeci sektor w Swieradowie, wiec nie bede sie przebijal z konca stawki ;)
Po maratonie pogaduchy ze znajomymi, slec i DMK nie oszczedzili mi zupelnie zbednej ironii odnosnie mojego czasu przejazdu ;D, no ale jak sie przyjezdza godzine przede mna, to sobie mozna pozwolic ;>. Jacek zreszta dokopal im obydwu, jadac rewelacyjny wyscig. Pawel vel mlodzik tez mi wklepal pol godziny, ogolnie objechali mnie wszyscy znajomi, stad pewien niedosyt ;)
Na dekoracji niewygranie Suzuki ani Speca oslodzilismy sobie z Adamuso tyskim, i tak sie skonczyl sezon w Powerade MTB.
Poczatek sezonu byl dla mnie bardzo dobry, niestety po Gluszycy bylo juz coraz gorzej, raz ze warunki byly trudniejsze i sporo blota, dwa ze balem sie mocniej deptac zeby sie nie powtorzyl pamietny kryzys, trzy bylem coraz slabszy od polowy sezonu. Jedno co dobre to technicznie sie poprawilem, choc i tak do urodzonego zjazdowca Pawla juz nie doszlusuje ;). Ogolnie nie byl to zly sezon, na pewno lepszy niz w zeszlym roku.



Na starcie - luzno jak w starych gaciach ;>



Gdzies na Ochodzitej. Mala hopka...



I jade dalej w dol ;D. Tym razem startowalem w barwach Irlandii. Wiecej placili ;>



W koncu zjechalem w okolice mety. Choc Adam juz wczesniej robil niezliczone foty w kilku miejscach, dopiero tutaj Go zauwazylem. Ach ta koncentrrracja ;)



Przytulanka z Jackiem ;). Obok Pawel alias Mlodzik ;).


Kategoria Góry, Maratony


  • DST 101.43km
  • Teren 100.00km
  • Czas 04:40
  • VAVG 21.73km/h
  • VMAX 51.10km/h
  • Temperatura 14.0°C
  • HRmax 179 ( 95%)
  • HRavg 157 ( 83%)
  • Kalorie 4203kcal
  • Sprzęt Giant XTC '09
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Michałki Wielen

Sobota, 18 września 2010 · dodano: 19.09.2010 | Komentarze 17

Przyjechalem za pozno. Kolejka do biura byla spora, i mimo pewnych usprawnien w postaci drukowanych kart zgloszeniowych posuwala sie niemrawo. Gdy w koncu dostalem numer do rak bylo za piec dziesiata. Sprint do samochodu, zlozenie roweru, trzesacymi sie rekami przypinalem czipa do koszulki, numer do roweru i lalem powerade w bidony, patrzac jak mija mnie rozszalaly tlum na rowerach ;). Wrzucilem do kieszonek jakies narzedzia, garscie jakichs batonow, nie patrzac, i wystartowalem ze startu lotnego spod auta o godzinie 10:06 ;). Oczywiscie asfalcik rozbiegowy byl juz pusty, wracaly tylko harpagany z mini - widac potraktowali start mega/giga jako mocna rozgrzewke, ewentualnie rozprowadzali kolegow. Pierwszych maratonczykow zaczalem dopadac niedlugo po wjezdzie w las. Posegregowany juz peleton podzielil sie na rozne ciekawe grupy, z mojej perspektywy goniacego bylo je swietnie widac. Tak wiec najpierw kolarze w sweterkach. Dalej wyprzedzilem grupe wyposazona w blotniki i bagazniki, ktora tylko nieznacznie odstawala od grupki majacej zapalone swiatelka ;). Pozniej grupa juz normalnie ubranych kobiet rozwijajacych juz niezle tempo i w koncu wlasciwy peleton. Ciagle wyprzedzanie sprawilo ze czulem sie coraz mocniej, a w technice jazdy bylem juz prawdziwym pro ;). Na krotkim zjezdzie singlem po sciance z paroma korzeniami jechalem za dziewczyna ktora zjezdzala 6-7km/h z zacisnietymi kurczowo hamplami - kurcze, to dopiero jest trudne, predkosc byla na granicy zachowania rownowagi ;).
Gdzies po drodze minalem Maksa - twierdzil ze jedzie mu sie ciezko, tym bardziej niespodziewane bylo to co zrobil pozniej, ale nie uprzedzajmy faktow :>.
Niedlugo przed rozjazdem zobaczylem charakterystyczne niebieskie XtC z bialym foxem. Zibi czy nie Zibi? Zibi! I tak jechalem jakis czas przekonany ze to Zbyszek, dopiero po rozjezdzie wyjasnilo sie ze to Pawel na nowym scigaczu :D.
Chwile jechalismy razem, ale po jakims czasie oderwalem sie i zaczalem napierac solidnym tempem na blacie. Dlugo jechalem sam, na bramce na 40km dowiedzialem sie ze jestem 25-ty, a przede mna jedzie grupa z przewaga ~3:30. No to pozamiatane, pomyslalem, z grupa nie wygram na dlugim plaskim i odkrytym odcinku ktory sie wlasnie zaczynal. Ale napieralem ostro dalej. Niedlugo potem byl bufet gdzie obslugiwalo chyba kilkanascie miejscowych młódek, az sie chcialo zostac dluzej ;).
W kazdym razie jechalem dlugo sam, dopiero w okolicach 60km, przy przejezdzie odkryta dolina, kilkaset metrow dalej zobaczylem kolarza. Ulzylo mi :). Od tego czasu zaczelo sie wyprzedzanie, pierwsza dwojke wyprzedzilem po najbardziej technicznym przejezdzie zabagniona i zakrzaczona dolinka, ze zjazdem po blocie i stromym podjazdem singlem. Pozniej juz wyprzedzalem kolarzy z - jak sie okazalo - porwanej mocno grupy co kilka km. Tempo mielismy nawet podobne, ale z tego co widzialem nie mieli juz za duzo sil, rzadko zdobywali sie na kontrataki, a i tak urywalem je "metoda Rodmana" - 100-200m mocnym pocisnieciem na progu mleczanowym.
Raz tylko, tuz przed wyjsciem z lasu na odkryty 10km finisz zobaczylem za plecami rower. Musialem miec slabszy moment ;). Do wyjscia z lasu bylo z 500m, potem ze 2 km pod silny wiatr, wiedzialem ze pod wiatr go nie urwe, wiec depnalem jeszcze w lesie, skutecznie, po wyjsciu na odkryte mialem 50m przewagi, nie do odbudowania. Koncowka to konfiguracja blat-oska, mialem jeszcze calkiem sporo sil, zauwazylem juz w Miedzygorzu ze jazda na twardym przelozeniu nie meczy mnie tak bardzo jak teoretycznie powinna :).
Zaczalem doganiac kolejnych gigowcow, na tym odkrytym fragmencie dopadlem w sumie trzech, w tym zdaje sie dwoch z M3, lapiac sie w efekcie na podium ;).
Koncowke po zaoranym polu jechalem sapiac, stekajac i kurwujac, ale na blacie! ;)
Walki na finiszu tym razem nie bylo, kolega, ktorego wyprzedzilem tuz przed skretem w ostatniego singla zameldowal sie na mecie minute po mnie.
Tuz za meta raczyla sie ciastkami i bananami silna grupa pod wezwaniem Bikestats:
Rodman, Keenjow, Marc, JPbike, Zbyszek i Jacgol. Pawel dojechal po pol godzinie, a Maks zaskoczyl wszystkich (szczegolnie Zbyszka ;>) i pojechal giga :).
Miejsce satysfakcjonujace, 14 open, ale najbardziej sie ciesze z 3 miejsca M3 i postania na pudle obok szefa wszystkich szefow - Andrzeja K. ;). Czas lepszy od tego sprzed dwoch lat o 32 minuty :). Do JP stracilem 3:34, byloby ciekawiej jakbym sie nie spoznil - mysle ze jadac po zmianach mielismy obaj szanse na lepszy wynik. Ale i tak na spolke zdominowalismy pudlo ;).
A Rodman mocno pocisnal na mega i zostal Mistrzem Polski Medykow! Hell yeah! :)
Bardzo dobrze mi sie jechalo ten maraton, az sie nie spodziewalem, bo z treningami ostatnio bylo krucho. Ale pasuja mi takie dlugie i plaskie rundy na blacie :). Milo bylo poznac nowych bikestatsowiczow - pozdro! :)



Historyczny moment - Jacek i ja na pudle z Kaiserem ;)



Harpagany z Poznania ;). Ja (III m-ce M3 giga), Jacek (II m-ce M3 giga) i Rodman - swiezo upieczony mistrz Polski :)


Kategoria 100-200, Maratony