Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi klosiu z miasteczka Poznań. Mam przejechane 79530.36 kilometrów w tym 20572.72 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 23.07 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy klosiu.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Góry

Dystans całkowity:8657.66 km (w terenie 4907.00 km; 56.68%)
Czas w ruchu:601:42
Średnia prędkość:15.06 km/h
Maksymalna prędkość:79.20 km/h
Suma podjazdów:136845 m
Maks. tętno maksymalne:184 (98 %)
Maks. tętno średnie:164 (87 %)
Suma kalorii:103407 kcal
Liczba aktywności:122
Średnio na aktywność:73.37 km i 4h 55m
Więcej statystyk
  • DST 48.41km
  • Czas 04:28
  • VAVG 10.84km/h
  • VMAX 54.00km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • Podjazdy 1603m
  • Sprzęt Grand Canyon AL 8.9
  • Aktywność Jazda na rowerze

Sudety MTB Challenge - etap IV

Czwartek, 31 lipca 2014 · dodano: 05.09.2014 | Komentarze 0

Noc w Bardzie udało mi się rewelacyjnie przespać, aż się zdziwiłem ;). Co prawda raz i drugi obudziłem się i słyszałem walący całą noc deszcz, po obudzeniu to się nie zmieniło, więc nastroje były raczej ponure i po twarzach było widać, że "refleksje mtb" ma niejeden z uczestników ;).
Było jednak dość ciepło, więc odpuściłem gamex i ubrałem się na krótko. Przed etapem GG rozdawał małe buteleczki ze smarem do łańcuchów - świetny pomysł, choć przydała mi się ta buteleczka dopiero trzy tygodnie później na Izerskiej Wyrypie :).
Ludzie jakoś się nie garnęli do ustawiania się na starcie, więc to był jedyny etap, gdzie stałem w pierwszej połowie stawki, przez co później byłem demotywowany przez wyprzedzających mnie na podjazdach ;). Po starcie parę płaskich kilometrów w lejącym deszczu po asfalcie (zresztą lało i padało cały czas, więc nie będę o tym ciągle wspominał :)), później już teren. Generalnie etap miał cały czas  tendencję pod górkę, ale aż do połowy było sporo szutrów, więc nie było źle, tylko na szybkich zjazdach było niekiedy bardzo ślisko. Na szczęście na tyle byłem już technicznie znieczulony, że tańczący rower nie robił już na mnie większego wrażenia. 
W Srebrnej Górze tradycyjny widowiskowy przejazd wiaduktem bez poręczy i stroma, tym razem chyba niezjeżdżalna ścianka, a później genialny singiel dookoła twierdzy, z przepaściami po obu stronach. Było ślisko, więc adrenalinga giglała ;). Fajnie, aż się ciepło zrobiło mimo deszczu.
Później po paru kilometrach szutrów zaczął się trudniejszy teren. O dziwo zjeżdżałem po tych mokrych korzeniach i błocie, byłem z siebie dumny, bo zjeżdżałem nawet to, co dwa lata temu sprowadzałem w suchych warunkach. Trasa z tego co pamiętałem była bardzo widowiskowa, szkoda że tego dnia nic nie było widać, bo cały czas jechaliśmy we mgle :).
Przed Wielką Sową sporo podejść niestety, w tych warunkach trzeba było mieć mega nogę, żeby podjechać po śliskim. Zjazdy też fajne, pamiętam zwłaszcza niby banalny, ale bardzo stromy zjazd bardzo rozmytym szutrem, gdzie prawie zaliczyłem otb w koleinie, a drugi gogglowiec z Poznania, Łukasz, zaliczył przycierkę.
Sam dość płaski podjazd po Sowę był dosłownie pod wodą. Jechało się w strumieniu po wymytych kamieniach, na 26 calach nie dałbym rady, bo zupełnie nie było widać dna. Ale 29 calowe toczydełka jakoś tam się toczyły, choć lekko nie było.
Został jeszcze tylko zjazd z Małej Sowy do Walimia, który mnie mocno wytarmosił psychicznie. Dwa lata temu całość zjechałem, teraz prowadziłem chyba 1/3. Masa luźnych kamieni pokrytych błotną mazią była ponad moje siły ;). Z ulgą dojechałem do Walimia.
W prysznicach jak zwykle zimna woda, jedzenia jak zwykle dobre, tylko chodziły pogłoski, że następnego dnia, w czasie najdłuższego etapu pogoda będzie taka sama, a to trochę psuło humor. Musiałem wymienić linki przerzutek, bo już nie dało się zmieniać biegów, natomiast klocki o dziwo wytrzymały mimo ciągłego deszczu.


Kategoria Etapówki, Góry


  • DST 78.75km
  • Teren 70.00km
  • Czas 06:05
  • VAVG 12.95km/h
  • VMAX 58.00km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Podjazdy 2180m
  • Sprzęt Grand Canyon AL 8.9
  • Aktywność Jazda na rowerze

Sudety MTB Challenge - etap III

Środa, 30 lipca 2014 · dodano: 20.08.2014 | Komentarze 4

No to pierwszy etap samotnej jazdy. Wstałem wcześniej, bo tym razem jadłem przydziałowe żarcie w knajpie, znacznie gorsze niż na kwaterze, ale dało się zapchać. W ostatnim wpisie się pomyliłem - to przed tym etapem wymieniałem klocki i odpowietrzałem hamulce, a przypomniałem sobie dlatego, że to właśnie na początku tego etapu bardzo mi brakowało dotartych hamulców :).
Początek to długi, 13km podjazd na ponad tysiącmetrową Czernicę, w górach Bialskich. Zjazd z niej jest dość mocno techniczny, i przez chwilowy brak sprawnych hamulców musiałem sporo zbiegać. Na stromiznach zupełnie nie dawało się wyhamować i tyle.
Ale wiele nie straciłem, a po końcowym zjeździe hamulce były już ostre jak brzytwa i nie przeszkadzały dalej. Trasa była nieco inna niż dwa lata temu - około 10km szlaku granicznego się ścinało i nie trzeba było go jechać. Wjeżdżało się dopiero na przełęcz o ładnej nazwie Piekło i od tej pory większość dawało się jechać. Było sucho, więc przyczepność była znakomita, zjazdy wszystkie praktycznie w siodle, tylko podejść nieco było, ale i tak z Dawidem z mixu Gomoli zabawialiśmy się w podjeżdżanie jak najwyżej i rezultaty były niezłe :).
Do przełęczy Gierałtowskiej dojechaliśmy nawet nie wiem kiedy, a dalszy szlak do Borówkowej Góry był nieco łatwiejszy, choć dalej dość techniczny. Ale na sucho nie był jakoś straszny. Cały czas mi się podobało i jechało się bardzo dobrze. Dopiero zjazd z Borówkowej dał mi w kość. Nowe klocki powodowały oddalenie klamek od kiery i niewygodny chwyt, więc na dole zamiast rąk miałem dwie pary grabi, na dodatek bolących jak jasna cholera.
A tu jeszcze stromy podjazd prawie pod Jawornik, gdzie zacząłem kurwować, co zwiastowało kryzys.
Ale zaczął się zjazd, i od tej pory miało być łatwiej. Wcale nie było wiele łatwiej, nie na kryzysie jaki się zaczął ;). Szutry były przeplatane wyboistymi podjazdami po przecinkach, które mocno mi dokuczały, dopiero po ostatnim bufecie zaczęło być łatwiej bo zaczął się dość płaski (ale nie zupełnie płaski, oj nie) przejazd szutrami do Barda. Lubię ten odcinek, bo jest mocno widokowy, a mało męczy i można szybko jechać. Odżyłem i odzyskałem sporo miejsc, ale po dojeździe do Barda na zjeździe wszystko straciłem bo przyglebiłem w łatwym miejscu, gdy koło mi się uślizgnęło na tłuczniu. A techniczne fragmenty prawie wszystkie w siodle, niech to! ;)
Jak zwykle wyprzedzili mnie w końcówce Wiola i Dawid, ten scenariusz powtarzał się prawie codziennie :).
Na metę przyjechałem nieźle złomotany, jak nigdy w tym wyścigu. Fakt że ten etap był zdecydowanie najcięższy ze wszystkich, szczęście, że pogoda dopisała. Ale godzinę po przyjeździe zaczęło lać, i z przerwami lało aż do rana.
Jabłczyńska po tym etapie wyglądała już mocno niewyraźnie ;).


Kategoria Etapówki, Góry


  • DST 75.98km
  • Teren 68.00km
  • Czas 04:52
  • VAVG 15.61km/h
  • VMAX 65.90km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Podjazdy 2000m
  • Sprzęt Grand Canyon AL 8.9
  • Aktywność Jazda na rowerze

Sudety MTB Challenge - Etap II

Wtorek, 29 lipca 2014 · dodano: 13.08.2014 | Komentarze 3

W nocy padało, więc rano było rześko. Wieczorem poprzedniego dnia wymieniałem przy piwku klocki w hamplach i efektem tego wesołego remontu bylo zapowietrzenie przodu. Pojechałem więc godzinę wcześniej, żeby Czesi mi to zrobili, a im to oczywiście nie sprawiło żadnego problemu. Zauważyłem wśród ich licznych skrzynek narzędziowych jedną wypełnioną całkowicie winami i łyskaczami :)). Piwa dokupywali na bieżąco. No tak, na takim dopingu robota musi iść ;).
20 minut przed startem wszystko było załatwione i ustawiłem się w sektorze z Ktone i Magdą, oraz Jabłczyńską, która jeszcze była świeżutka i tryskała energią. Tak że jeden start miałem ramię w ramię z Jabłczyńską ;).
Z początku był niezbyt stromy asfalt, na którym dobrze się czuję i dociskając z blatu szybko dogoniłem grupę pod przewodem Wojtka i Marca. Na szutrach było już gorzej, paru ludzi wyprzedziło nas, Kaz też sobie wziął do serca wczorajszą porażkę i widocznie postanowił zawalczyć na tym etapie. Pierwsze 20km to były łatwe szutry góra dół, Marc został z tyłu, na jednym z podjazdów po ciężkiej walce odstawiłem Kaza. Za bufetem był kilkukilometrowy cudowny zjazd po szutrze, gdzie nie schodziłem poniżej 60 km/h. Ale zauważyłem tam że coś przy napędzie mi się mocno telepie i przeszły mi przez głowę czarne myśli o destrukcji prototypowego bębenka od Soul Kozaka. Ale na razie koło się kręciło, więc jechałem. Po 3km asfaltu koło kopalni uranu, gdzie jechałem już trzeci raz, sił dodał doping od Oli z dziećmi i ojca Wojtasa, dostałem informacje, że do Wojtasa tracę tylko 7 minut. Nie było źle. Zresztą jechało mi się tego dnia bardzo dobrze, i czarne myśli o rezygnacji zupełnie zniknęły. Dalszą, szutrową część podjazdu znałem z pierwszego, "rozgrzewkowego" dnia, więc jechałem na pewniaka, a po dojechaniu do przełęczy pod Śnieżnikiem nastąpił znany z Międzygórza zjazd po bruku, gdzie bezdętki 29 cali na niskim ciśnieniu pokazały, że rulezują. Zaprawdę powiadam wam, nie czułem wstrząsów, nie bałem się o snejka wymijając tradycyjnych łataczy na poboczach, a paru ludzi wyprzedziłem z prędkością na oko dwa razy większą :).
Na dole krótki bufecik, krótki podjazd i parę kilometrów "tysiączką" trawersującą Śnieżnik.
Krótkie podejście, na którym sprawdziłem że kaseta luźno lata na bębenku i to powoduje dziwne dźwięki z napędu. "Odkręcona od wstrząsów kaseta" brzmiała diagnoza Dawida i Wioli z mixa Gomoli, z którymi cały czas się tasowałem na trasie. Uff, czyli jednak pojadę dalej. 
Szlak graniczny nie miał nic wspólnego z masakrą ze Stronia sprzed dwóch lat. Był suchy (co oznaczało, że błoto po piasty było tylko w jednym albo dwóch miejscach) i dawał się jechać z przyjemnością. Nawet długie podejście w końcówce nie zrobiło na mnie wrażenia.
Za do w drugim mixie Gomoli, pękła karbonowa Merida, na szczęście udało im się to powizorycznie poskładać i skończyć etap.
Po szlaku granicznym nastąpił długaśny, lekko techniczny zjazd, na którym zacząłem się przecierać do jazdy górskiej i odczuwać z takich zjazdów przyjemność :).
Jeszcze tylko podjazd na grzbiet gór Bialskich, kawałek asflatem i mega szybki zjazd do Stronia. Na łące jedyne co trzeba robić, to mocno trzymać kierę i nie myśleć co się stanie jak się trafi na kamień czy dziurę, to zupełnie wystarcza do osiągania kosmicznych prędkości ;).
Po łące jeszcze szybka gruntówka i już było Stronie. Przyjechałem o błysk szprychy za Wiolą i Dawidem, i tak się często działo na Challenge, że wyprzedzali mnie na ostatnim technicznym zjeździe, a ja już nie dawałem rady nadrobić :).
Kolejność jak zwykle - Wojtas, ja, Marc i Kaz. Od następnego dnia miałem już sobie dawać radę sam :).

Jeszcze wieczorem podjechaliśmy z Marcem do Czechów, gdzie dokręciłem sobie kasetę i znów wszystko banglało, gotowe na kolejny etap.


Kategoria Góry, Etapówki


  • DST 75.98km
  • Teren 70.00km
  • Czas 05:35
  • VAVG 13.61km/h
  • VMAX 68.60km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • Podjazdy 2404m
  • Sprzęt Grand Canyon AL 8.9
  • Aktywność Jazda na rowerze

Sudety MTB Challenge - Etap I

Poniedziałek, 28 lipca 2014 · dodano: 06.08.2014 | Komentarze 6

Pierwszy dzień poważnego ścigania. Dojazd z Siennej ma tą dobrą stronę, że jest z górki i średnia oscyluje w okolicach 45 km/h. Gorzej z powrotem, ale udawało się to obejść.
Na starcie ustawiam się z tyłu, co nie jest do końca dobre, bo ogon peletonu z róznymi opcjami 1/2 czy 1/4 dystansu reprezentuje często kalectwo techniczne i pierwsze spadnięcia z rowerów zdarzają się już 10m po wjeździe na nieco sypki szutrowy podjazd. Swoją drogą, niezła patelnia tam była w pełnym słońcu. Przesuwam się mozolnie do przodu, w końcu wyprzedzam Kaza i widzę plecy Marca, doganiam go przed końcem podjazdu i razem przesuwamy się do przodu.
Niestety przed Międzygórzem są dwa techniczne zjazdy, gdzie Marek wysuwa się na prowadzenie, szybko łapie coś z bufetu i dziarsko ucieka ;). Ale nie zdobywa więcej niż 200m przewagi, więc dość szybko to niweluję i jadę dalej. Parę zjazdów, parę podjazdów i w końcu długaśny podjazd na Śnieżnik, gdzie totalnie wymiękam. Nie tracę miejsc, ale zupełnie poważnie zastanawiam się nad przepisaniem się na połówkę dystansu :). Na szczęście w końcu wbijam się na szczyt i zaczyna się zjazd, który idzie o dziwo całkiem dobrze. Po pierwszych dwóch progach zjeżdżam wszystko i to całkiem szybko, przynajmniej nie tracę żadnej pozycji. Zaczynam doceniać bezdętki - na szerokich obręczach ZTR i na ciśnieniu poniżej 2 barów oferują świetną przyczepność i można jechać po kamieniach bez lęków ;).
Na szutrze po technicznym zjeździe osiągam kosmiczne prawie 69 km/h bez żadnego poczucia mniejszej kontroli roweru.
Drugi podjazd pod Śnieżnik znów mnie zabija :), ale jadę trochę szybciej, bo próbuje się ścigać z mixtem z Gomoli. Na górze zaczyna być mokro, a po chwili rozpętuje się nawałnica. Najpierw ulewa (ekstra ciekawe są przy takich warunkach bardzo szybkie błotniste zjazdy! ;)), a później burza z gradem, normalnie masakra. Zawieszam oksy na koszulce i po chwili je gubię  na wertepiastym zjeździe, więc  do końca jadę z ograniczoną widocznością.
Team z Gomoli mi odchodzi, a ja zdycham na stromym asfalcie pod Czarną Górę. Wyprzedzam tu trochę wykończonych "ćwiartkowiczów". Hmm, więc są ludzie bardziej zmęczeni ode mnie ;).
Zjazd z Czarnej Góry to jest kompletna abstrakcja, nawet na sucho nie wiem czy bym to zjechał, a tu była jeszcze rzeka błota. Mimo to wyprzedza mnie Glon z Colexu, ale zaraz wali glebę ;).
Reszta zjazdu taka sama jak na czasówce, tylko mega śliska. Zaczynam trochę uważać po niezłym skidzie na błotku i zjeżdżam aż do szutru dość asekuracyjnie, ale tam puszczam klamki i z niezłą prędkością i garścią piachu w oczach kończę wyścig z czasem 5:23:28.

Poczekałem chwilę na Marca i Kaza, a później mieliśmy dużego fuksa, bo podwiózł nas z rowerami samochód orga, więc nie musieliśmy dymać dodatkowych 300m przewyższenia :).

Generalnie wyniki teamowe zgodne z przewidywaniami, Josip, ja, Marc i Kaz, który po wczorajszej szarży miał dziś wyraźnie słabszy dzień i dał się pokonać Jabłczyńskiej o całą minutę, co było tematem żarcików przez cały wieczór ;).
Co do wieczoru, to znów znakomite jedzenie (żarcie było tak mega, że odpuściłem stołówkowe jedzenie z etapówki i jadłem na kwaterze) i znów za dużo wina i browców. Ciężkie warunki do regeneracji. I z takimi trudnościami mierzyliśmy się co wieczór ;).


Kategoria Etapówki, Góry


  • DST 32.58km
  • Teren 20.00km
  • Czas 02:14
  • VAVG 14.59km/h
  • VMAX 58.50km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Podjazdy 750m
  • Sprzęt Grand Canyon AL 8.9
  • Aktywność Jazda na rowerze

Sudety MTB Challenge - prolog

Niedziela, 27 lipca 2014 · dodano: 06.08.2014 | Komentarze 0

Dwie godziny przed startem przeszła burza, wybitnie zwiększając atrakcyjność trasy ;). Później znów zrobiło się gorąco, warunki doprawdy nie były łatwe. Trasa prologu była krótka, jakieś 15km, do przejechania w niecałą godzinkę. Startowałem pierwszy, mając ogromny doping od Oli, Josipa, Wojtka i Marca, dwaj ostatni kibicowali biegnąc z rowerem niczym na TdF. Nie ma jak profesjonalni fani ;D.
Niestety, po tempie z jakim wyprzedzali mnie zawodnicy na pierwszym podjeździe wywnioskowałem że odpuszczenie ścigania było dobrą decyzją. Podjazd był bardzo mokry, natomiast po drugiej stronie Czarnej Góry nie było burzy i było zupełnie sucho, więc zjazd był bardzo szybki. Sporo wyprzedził mnie Josip, o sekundę wygrał ze mną Wojtek, prawie dogonił mnie Marc. Wojtek miał moment tryumfu, choć drogo go to kosztowało, bo w następnym etapie został pokonany przez... ale nie uprzedzajmy faktów ;).

Wracając ze Stronia źle skręciłem i zafundowałem sobie solidny podjazd przez Kletno, z przeskakiwaniem wczorajszego grzbieciku przy kopalni uranu.


Kategoria Góry, Etapówki


  • DST 39.95km
  • Teren 30.00km
  • Czas 03:12
  • VAVG 12.48km/h
  • VMAX 61.30km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • Sprzęt Grand Canyon AL 8.9
  • Aktywność Jazda na rowerze

Rozgrzewka przed etapówką

Sobota, 26 lipca 2014 · dodano: 05.08.2014 | Komentarze 2

Tydzień przed Sudety MTB Challenge zupełnie nic nie jeździłem. Aż dziwnie się z tym czułem, więc z przyjemnością wyjechałem z Josipem, Marcem i Wojtkiem na objazd trasy jutrzejszego prologu. Długa bezczynność zaowocowała różnymi kurczykami w nogach i dupie - zdecydowanie rozkrętka była dobrym pomysłem. Parę kilometrów podjazdu, kilka kilometrów po płaskim, ostry zjazd w 60% sprowadzony i aż do mety długi i łatwy zjazd najpierw po umiarkowanych korzeniach, później szybkimi szutrami. W tym roku dopiero drugi raz byłem w górach i to się czuło: szok i przerażenie ;).
Dalej Josip poprowadził nas jakąś dżunglą aż na przełęcz powyżej Siennej, skąd wszyscy wrócili do domu, a ja niesyty jazdy pojechałem jeszcze do schroniska pod Śnieżnikiem, skąd wróciłem niebieskim szlakiem. Najpierw jakiś kilometr fajnego singla z korzeniami co jakiś czas, a później techniczny, wypłukany zjazd, gdzie na jakieś 50-100m złażę z roweru. Stamtąd długim zjazdem zjeżdżam do Kletna, stąd jeszcze 200-300m hopa koło kopalni uranu i zadowolony wracam do domu na piwko. Zaczyna się etapówka. Postanowiłem przejechać ją bez ścigania, bo moja obecna forma nie pozwala na zbyt wiele. Ale jechać i czerpać z tego jak najwięcej przyjemności i ćwiczyć zjady mogę ;).


Kategoria Góry


  • DST 73.95km
  • Teren 35.00km
  • Czas 04:50
  • VAVG 15.30km/h
  • VMAX 79.20km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Sprzęt Grand Canyon AL 8.9
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zamiast Karpacza

Niedziela, 25 maja 2014 · dodano: 26.05.2014 | Komentarze 8

JPbike i Marc startowali w maratonie, ja jeszcze nie czułem się na siłach, więc postanowiłem wykorzystać dzień na sposób bardziej turystyczny :). Przed startem pojechałem na stadion pogadać chwilę ze znajomymi, których nadal masa startuje w golonkowym cyklu.
Z Marcem popatrzeliśmy na start gigowców i pojechałem w teren. 
Już na pierwszym podjeździe czerwonym szlakiem się upociłem ;). Dojechałem do Borowic, przesiadłem się na zielony nieco rozryty przez drwali i zjechałem prawie do Przesieki, skąd zawróciłem z zamiarem zdobycia przełęczy Karkonoskiej. Udało się, i to nawet bez wrzucania najlżejszego przełożenia :). W Odrodzeniu walnąłem browca na odwagę i zjechałem z powrotem, starając się jak najmniej hamować. Niestety osiemdziesiątki nie przekroczyłem, choć zabrakło niewiele. W każdym razie, wydaje się, że te 79.2 km/h to mój aktualny rekord prędkości na biku.
Później podjechałem na Dwa Mosty i zjechałem aż do Petrovki, chwilę się zastanawiałem czy nie powalczyć na tym podjeździe, ale ostatecznie odpuściłem, bo może nie jest tu tak stromo jak na Karkonoskiej, ale znacznie ciężej. Wróciłem do Przesieki akurat jak przejeżdżał Janowski i posiedziałem jakiś czas w widokowym miejscu kibicując znajomym. Mlodzik szedł jak kuna, Marc chwilę później też żwawo pocinał :). Jakiś czas później pojechałem dalej, asfalcikiem koło cmentarza więźniów na Chomontową, a później na szczycie odbiłem w drogę powyżej, którą ponownie podjechałem powyżej 1000m, zanim się skończyła. Fajny, dość techniczny podjazd z porozmywanych kamieni, jak jechałem tam parę lat temu na XTC parę razy butowałem, ale Canyon łyknął wszystko na kołach :).
Jak droga się skończyła zawróciłem i pojechałem zjechać zielonym szlakiem do Borowic. Ciężko szło, sporo sprowadzałem, skill trochę padł przez zimę i odzwyczaiłem się od jazdy po wielkich kamieniach. No i sam byłem, więc nie ryzykowałem za bardzo wiedząc że nikt by mnie nie pozbierał po glebie ;).
Trzeba wyskoczyć na jakiś weekend na uderzeniową dawkę Rychlebów, to najlepiej działa.
Jeszcze chwilę pojeździłem w okolicach Czoła, spotkałem Macieja Rączkiewicza kończącego giga i strwierdziłem że wracam na stadion. 
Marc już był, JP dojechał za chwilę, pogadaliśmy ze Slecem i Maciejem, pooglądaliśmy dekorację i do domu. 
Fajny dzień, popodjeżdżałem zdrowo, pogoda też dopisała, warto było pojechać :).


Kategoria Góry


  • DST 65.75km
  • Teren 40.00km
  • Czas 04:21
  • VAVG 15.11km/h
  • VMAX 58.40km/h
  • Temperatura 5.0°C
  • Kalorie 4203kcal
  • Podjazdy 1476m
  • Sprzęt Grand Canyon AL 8.9
  • Aktywność Jazda na rowerze

Pogórze Kaczawskie na dobry początek roku

Środa, 1 stycznia 2014 · dodano: 01.01.2014 | Komentarze 10



Na pomysł wyjazdu wpadłem parę dni temu, ale jak było do przewidzenia nie cieszył się zbytnim zainteresowaniem. A szkoda ;). Tylko JPbike zgłosił akces. 
No nic wyjechaliśmy 6.5 godziny po rozpoczęciu roku i po dwóch godzinach z małym kawałkiem byliśmy w Złotoryi. Na pierwszą górkę czekaliśmy niecały kilometr.


W rześkim powietrzu i lekkim mrozie pojechaliśmy dalej, trochę błądząc, bo oznaczenia szlaków miejscami są starsze ode mnie ;).
Ale po jakimś czasie można się było przyzwyczaić, a i teren stawał się bardziej wymagający i przez to przyjemniejszy. Świetne, mało zadeptane i zamieszkane okolice.


Czerwony szlak idący brzegiem pogórza to był dla mnie miód na serce :). Mało techniczny, po prostu mega widokowy, nagrzany słońcem stary trakt wijący się krawędzią stromego zbocza. Banan mi z twarzy nie schodził :)


 Raz źle skręciliśmy i po paru kilometrach zjazdu z zaskoczeniem znaleźliśmy się w punkcie  w którym byliśmy godzinę wcześniej. Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Znaleźliśmy podjazd dnia - przedwojenną drogę krzyżową na Górzec, kapliczki opisane gotykiem po niemiecku, fajny klimat. Stromo było, pod koniec czułem się trochę jak Jezus przybijany do krzyża ;).
Początek z animuszem. Ale zdjęcie nie oddaje stromizny ;). Początek drogi krzyżowej
Kolejna stacja. Tu już stromiznę widać ;) Następna stacja
JP walczy:


Widok z Górca. Łyse drzewa odsłaniały  piękne panoramy całkiem często.

Zaczynało brakować czasu, więc skróciliśmy wycieczkę. Zaliczyliśmy jeszcze Wąwóz Myśliborski, gdzie znalazło się trochę techniki i parę bezlitosnych podjazdów :). Po wyjeździe z niego rower wyglądał tak:

Na deser jadąc żółtym szlakiem zahaczyliśmy o Czarcie Skały. Ze słynnych wulkanów pozostało najczęściej coś takiego - korek ze skrystalizowanej magmy, zatykający ujście. Reszta zwietrzała. Ale pozostałości bywały bardzo malownicze.

Wróciliśmy tuż przed zmierzchem. Wyjątkowo udana wycieczka przy pięknej pogodzie, i niech żałuje kto nie był ;). Warto się tam chyba przejechać na wiosnę, gdy dzień będzie dłuższy. Jest się gdzie ujechać.
 Something wicked this way comes... 
Pogórze Kaczawskie, Czarcie Skały


Kategoria Góry


  • DST 38.10km
  • Teren 20.00km
  • Czas 02:50
  • VAVG 13.45km/h
  • VMAX 53.00km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • Podjazdy 1045m
  • Sprzęt Grand Canyon AL 8.9
  • Aktywność Jazda na rowerze

Rozjazd po Wałbrzychu

Niedziela, 8 września 2013 · dodano: 11.09.2013 | Komentarze 7

W końcu nie wjeżdżaliśmy na rozjeździe bladym świtem na jakąś górę ;).
Ale podjazdy i tak były, bo na rozgrzewkę pokazałem kolegom najstromszy podjazd w Karpaczu, lekko ma 35% na jakichś 200m. Nawet asfalt się tam nie trzymał i wylali go cementem, hehe. Na szosówce jest to nie do podjechania moim zdaniem.



Później zjechaliśmy zielonym szlakiem do Borowic, coś kiepsko mi się dziś zjeżdżało, bo cały sztywny byłem, i wszędzie gdzie Jacek ustawił się żeby zrobić fotę butowałem jak ostatni kaleka :).
Chwilę szukaliśmy super stromej ścianki zjazdowej z maratonu w Karpaczu, ale nie znaleźliśmy, za to popatrzyliśmy na szosowców na Mistrzostwach Mastersów.



Dalej do Przesieki pojechaliśmy zielonym i żółtym szlakiem obok wodospadu i po spożyciu odświeżającego browarka wróciliśmy do Karpacza czerwonym szlakiem z całkiem ciekawym zjazdem na końcu, gdzie znów ze dwa razy złaziłem z roweru. Na koniec Jacek pokazał nam jak się zjeżdża agrafki i wróciliśmy na kwaterę. Fajnie, w końcu luźno i bez wielkich przewyższeń, za to ze sporą ilością zjazdów :).


Kategoria Góry


  • DST 87.48km
  • Teren 80.00km
  • Czas 05:47
  • VAVG 15.13km/h
  • VMAX 49.80km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • Podjazdy 2590m
  • Sprzęt Grand Canyon AL 8.9
  • Aktywność Jazda na rowerze

Powerade MTB Wałbrzych

Sobota, 7 września 2013 · dodano: 09.09.2013 | Komentarze 11

Z rana czułem się podejrzanie dobrze, fajnie się wyspałem i przywitał mnie wspaniały widok słonecznej Śnieżki za oknem. Niezbyt dobry znak, z reguły samopoczucie przed startem jest odwrotnie proporcjonalne do wyniku.
Ze Ściegien do Wałbrzycha jest godzinka jazdy, Chełmcowi i Trójgarbowi, gdzie mieliśmy się ścigać, mogliśmy się przyjrzeć już z daleka. Jechaliśmy z JPbike i Marcem, trochę szkoda że reszta teamu tak opadła z sił pod koniec sezonu ;).
Fajnie znów spotkać masę golonkowych znajomych przed startem, w sektorze przynajmniej z widzenia znam prawie wszystkich.
Ruszamy dostojnym tempem, jadę z Jarkiem Wójcikiem, po chwili tempo rośnie i wyprzedzam ktone, jadąc za JPbike. W pewnym momencie droga którą jechaliśmy zrobiła się bardziej wymyta i prawie wszyscy zaczęli butować, jakimś cudem mimo solidnego uślizgu nabitej opony utrzymałem się na rowerze i tym sposobem wyprzedziłem od razu chyba kilkunastu ludzi. Zaraz później droga zmieniła się w dość łagodną szutrówkę i od razu zbudowałem sporą przewagę gdy inni wsiadali na rowery. Po chwili doszli mnie i wyprzedzili zawodnicy, których z reguły nie oglądam na maratonie, bo są za daleko z przodu - Adamuso i Tomek Pawelec. Różnica prędkości nie była duża i przemknęło mi przez myśl, że nie jest źle :).
Zjazd z Chełmca był bardzo fajny - lekko techniczna rynna wypełniona luźnym gruzem przeplatana odcinkami szutru. Całkiem dobrze mi się to jedzie. Generalnie trasa to była właśnie taka przeplatanka szutru, singlowych odcinków i wąskich kamienistych zjazdów. Niezbyt coś takiego lubię, ale tego dnia nie było źle, zjazdy jechałem bez problemu, choć nie przesadzałem z prędkością.
Gdzieś koło 15km było strome podejście - obejrzałem się a tu kilkadziesiąt metrów za mną pcha rower JPbike. Jakbym dostał ostrogą, mobilizacja sił była natychmiastowa ;). Kilka kilometrów pojechałem bardzo ostro, żeby wyjść poza zasięg wzroku, udało się, przy okazji zyskałem parę oczek. Ale po każdym technicznym zjeździe oglądałem się czy nie nadjeżdża rozpędzony Jacek ;).
Na szczęście były też parokilometrowe zjazdy szutrowe, nie dawały odpoczynku bo były dość łagodne i trzeba było dokręcać, poza tym pełne zakrętów na sypkiej nawierzchni i składały się z naprzemiennego hamowania i dokręcania. Ale przynajmniej wiedziałem, że na Canyonie na takiej trasie jadę szybciej :).
Na 36km doszedł mnie Mateusz Zoń, lider startującego pół godziny później mega. Dłuższą chwilę nawet utrzymałem się za nim na zjeździe, bo akurat był łatwy, a on chyba nie czuł presji z tyłu i nie dokręcał :).
Następni megowcy zaczęli mnie dochodzić dopiero jakieś 10km dalej, na długim podjeździe pod koniec rundy. Wyprzedzony przez szóstego poczułem się na siłach i siadłem na koło. Jakieś 2km jechałem bardzo dobrym tempem, dzięki temu wyprzedziło mnie w sumie siedmiu megowców, a ja zyskałem ze 3 oczka na giga. Odpadłem gdy się nastromiło, nie chciałem się wykańczać przed drugą rundą.
Zaraz po rozjeździe zaczęło się dublowanie megowców, trochę to niekiedy utrudniało wąskie zjazdy, a trzeba było się sprężać, bo szła ostra walka między gigowcami i tempo było wymagające.
Na ostatnim podjeździe rundy jechaliśmy we trzech, prym wiódł zawodnik w stroju MTB Trophy, który narzucił ostre tempo, w pewnym momencie strzeliłem, ale zmotywował mnie trzeci w pociągu zawodnik z Get Fit i po jakimś czasie doskoczyliśmy do koła. Dużo mnie to kosztowało i ostatnie 15km jechałem na nasilającym się zgonie. Po drodze była jedna bardzo stroma ścianka, którą JPbike ponoć nawet zjechał, ja nawet nie próbowałem ;).
Coraz bardziej męczyły mnie kurcze, bo solidnie się odwodniłem, oszczędzałem czas na bufetach, które w dodatku były dość rzadko rozstawione.
W końcu kurcze miałem wszędzie, łącznie z mięśniami na żebrach, bicepsami, stopami i dłońmi. Normalnie zmasowany atak. Jak się dowiedziałem na bufecie że trasa jest jakieś 4km dłuższa to łzy stanęły mi w oczach ;). Na ostatnim podjeździe przez chwilę jechałem zakosami, choć na świeżo można było tam pewnie cisnąć 20+... Zmobilizowałem się dopiero gdy ekspresowo wyprzedził mnie pociąg trzech gigowców.
Przypomniałem sobie gadkę motywacyjną "Jak przychodzi kryzys, to można mu się poddać i stracić dużo, albo walczyć i stracić niewiele" i pocisnąłem, choć oczywiście na Powerade takie opcje, jak najkrósza droga z punktu A do B nie istnieją i żeby dojechać do mety trzeba było wjechać na górkę (bolało), przejechać kilka kilometrów starą trasą kolejki po tłuczniu (bardzo malowniczą, ale wtedy mnie to niespecjalnie interesowało, tym bardziej że też bolało ;)) i zjechać długim, kurwidołkowatym zjazdem po trawie ($@%$^$^%*$!!!). Na mecie padłem na trawę jak naleśnik, jedyne o czym marzyłem to zdjąć buty :). Chwilę pogadałem z ktone, który się wycofał i przejechał mega z dziewczyną.
Rzeźnia, ale niezły trening charakteru, a przy okazji dość dobry wynik:
44 open, 20 M3, 5:04:24. Strata do Czarnoty umiarkowane 1:09.
Na tle kolegów nawet bardzo dobrze, JPbike stracił do mnie 34:46, a Marc prawie godzinę. Jestem zadowolony, pojechałem najmocniej, jak mogłem w tym dniu, więc z czystym sumieniem mogę napisać, że lepiej być nie mogło ;).


Kategoria Góry, Maratony